Katherine
Po 3 dniach wracamy do Darwin. Mamy poltora dnia na odpoczynek i zaplanowanie nastepnego skoku do Broome. Najtansza opcja a jednoczesnie bardzo praktyczna wydaje sie byc autobus. Kupujemy "pass" na 2000 km i planujemy 2 przystanki na 2 noce w Katherine i 2 noce w Kununurra.
Stacja autobusowa jest w cetrum miasta. Po chwili nadjezdza nasz autobus. Prezentuje sie niezwykle. Cos co go odroznia od typowych dalekobieznych autobusow z innych stron swiata to opancerzony przod! Wiekie zderzaki ze stalowych rur o srednicy 10 cm zakrywaja szczelnie cala maske az po przednia szybe. To robi wrazenie!
Pierwszy odcinek ma 300 km i niedlugo jestesmy na miejscu. Jedziemy taksowka do osrodka skladajacego sie z "mobile homes". Zapisujemy sie na wycieczke po Katherine Gorge. Jest to piekny skalny wawoz, przez ktory przecina sie rzeka Katherine. Przy odrobinie uwagi mozna zauwazyc na skalach kangury skalne a na wystajacych nad woda polkach skalnych wygrzewajace sie "freshies" czyli slodkowodne krokodyle.
Wieczorem wracajac taksowka z kolacji pytamy kierowcy, ktora jest kobieta czy zna jakies miejsce z dobrym deserem, bo dzis sa Marioli urodziny. Ta sie chwile zastanawia i mowi, ze za duzo wyboru w tej dziurze o tej porze nie ma, ale sprobujemy w dwoch miejscach, po czym wylacza licznik -to prezent ode mnie -mowi. Niestety w zadnym miejscu nic nie bylo, wiec wracamy do naszego hotelu na kolkach. Wstepujemy jeszcze do malej restauracji w naszym hotelu aby sprawdzic czy cos maja dla nas aby uczcic urodziny. I rzeczywiscie jest pare tortow. Zastanawiamy sie nad wyborem. Wtem starsza pani, ktora stoi za lada odzywa sie do nas po polsku. Urodzila sie w czasie wojny w Niemczech, a po wojnie wraz z rodzicami wyemigrowala do Australii...
Ranek jeszcze spedzamy moczac sie w przeplywajacym nieopodal osrodka strumyku, w ktorym plynie woda z goracego zrodla. Jemy sniadanie na tarasie naszego domku i zamawiamy taksowke na przystanek autobusowy.
Purnululu
Do Kununurra jest 600 km i podroz zajmuje nam caly dzien. Po drodze mijamy Gregory Ranges - pasmo czerwonych gor. W pewnym momencie zaczynaja sie cale lasy baobabow, tu zwanych "boab". Nie wiadomo dokladnie jak baobab dotarl do Australii, ale wedlug naukowcow stalo sie to okolo 5000 lat temu i jest to jedyny gatunek baobabu, ktory nie rosnie na Madagaskarze.
Gdy docieramy na miejsce jest juz ciemno. Autobus wyrzuca nas gdzies w "buszu" przy drodze, gdzie jest tylko stacja bezynowa. Droga ewidentnie omija "miasto" w odleglosci kilku kilometrow, o czym wczesniej nie wiedzielismy. Pusto wszedzie, glucho wszedzie - chcialoby sie rzec. Pod budynkiem siedzi tylko kilku Aborygenow, ktorzy w milczeniu patrza sie gdzies w ciemna dal. Ide na stacje i pytam jak sie mozna stad dostac do miasta. Kasjer podaje mi telefon i numer telefonu na taksowke. Po drugiej stronie odzywa sie ktos wsrod trzaskow. Ewidentnie taksowkarz rozmawia ze mna przez krotkofalowke. Ja kompletnie nic nie moge zrozumiec co on mowi, wiec staram sie wyraznie podac miejsce, gdzie jestesmy. Teraz czekamy zastanawiajac sie co bedzie dalej. Po kilkunastu minutach z mroku wylania sie sie samochod. Wysiada mezczyzna w srednim wieku.
-Hi mates! Tak, to ze mna rozmawiales przez telefon...
Az dziw bierze, ze wszystkie malutkie miasteczka w Australii sa takie rozlegle. Moze mieszka tu z 4000 ludzi a odleglosci sa jak w powiatowym miescie w Polsce.
Po sniadaniu udajemy sie na wczesniej zaaranzowana wycieczke nad jezioro Argyle - drugi co do wielkosci zbiornik slodkiej wody w calej Australii. Hoduje sie tu ryby baramundi, ale aby te nie staly sie smacznym i latwym przekaskiem dla licznie mieszkajacych tu krokodyli, trzyma sie je w plywajacych klatkach... Do Kununurra wracamy motorowka po rzece Ord, ktora plynie wewnatrz pelnego zakretow kanionu. W pewnym momencie rzeka rozlewa sie szeroko tworzac jakby wewnetrzna delte cos w stylu Pantanal, tylko na mniejsza skale. Tu zostajemy na zachod slonca. Ach, ta Australia! W moim prywatnym kajeciku zasluguje na przydomek "Kraina Zachodzacego Slonca"... Co zachod to niezapomniane wspomnienie!
Glowna przyczyna naszego przystanku w Kununurra nie jest jednak ani Ord ani Argyle lecz slynny park narodowy Purnululu zwany rowniez Bungle Bungles. Z Kununurra jest tam okolo 300 km, wiec lecimy do parku malym samolotem. Z pilotem jest nas razem 8 osob - 2 pary z Melbourne i jedna Nowozelandka. Przed wejsciem do samolociku pilot pyta nas kto ile waży, po czym rozdziela nam miejsca...
Lot trwa 2 godziny. Lecimy na wysokosci 2 km, skad sa piekne widoki na kolorowe gory i przepasciste wawozy. To tu krecono scene galopujacego stada bydla w filmie "Australia". Wsrod atrakcji widokowych jest jeszcze najwieksza na swiecie odkrywkowa kopalnia diamentow. Laczna ilosc wydobycia tych kamieni wynosi ponad polowe calej swiatowej produkcji, lecz ich wartosc stanowi zaledwie 2-3 %. Sa to glownie malowartosciowe okruchy majace jedynie wartosc przemyslowa.
Ladujemy na malym zwirowym lotnisku, gdzie czeka na nas pogodna dziewczyna ze starą jak świat Toyotą. Jedziemy okolo 40 kilometrow po wertepach a pozniej idziemy pieszo. Park Purnululu jest otwarty jedynie w porze suchej gdyz gdy zaczyna sie pora deszczowa sciezki prowadzace wsrod kolorowych skal zamieniaja sie w dno rwacych rzek. Wapienne wnetrze skal jest niezwykle delikatne i przed galopujaca erozja chroni je twarda, lecz bardzo cienka czerwona skorupa. Gdy ta ulegnie uszkodzeniu, wowczas erozja postepuje bardzo szybko, nieublaganie drozac w skale coraz to glebsza dziure, az skala zostanie przebita na wylot. Takie okna sa dosc czestym widokiem. Na lunch idziemy na koniec kanionu zwanego Cathedral Gorge, gdzie jemy niezapomniany "picnic pod wiszaca skala".
Pod wieczor wracamy do Kununurra. Idziemy na kolacje do naszej ulubionej restauracji i po godzinie 9 idziemy do recepcji by zamowic taksowke na polozony na stepie przystanek autobusowy. Tu napotykamy na pare, ktora juz wczesniej zauwazylismy, ze podrozuje tym samym szlakiem z Darwin co my. Wymieniamy usmiechy jak starzy znajomi i okazuje sie, ze oni tez maja zlapac ten sam autobus do Broome. Kategorycznie zabraniaja nam zamawiac taksowke mowiac, ze po nich przyjedzie mikrobus z hotelu, wiec jedziemy z nimi i abyśmy absolutnie nikomu nie próbowali płacić za podwiezienie.
Broome
Pare minut po dziesiatej pod ta sama stacje benzynowa przyjezdza wielki opancerzony autobus relacji Darwin-Perth. To jedna z najdluzszych tras autobusowych w Australii, bo liczy sobie rowne 4000 km. Ten odcinek wynosi 1100 km i zajmie nam 13 godzin. Zajmujemy miejsca i ruszamy. Kierowca z typowym australijsmi poczuciem humoru wita nowych pasazerow na pokladzie na koncu dodajac:
-Przedstawcie się sobie, bo jakby nie było spędzicie razem z sobą noc...
Komentarz przyjęty jest gromkim smiechem.
To jest nasza pierwsza nocna podroz po Outbacku i teraz przekonywujemy sie jak bardzo przydatne moga sie okazac potezne wzmocnienia przodu. Podczas, gdy my pedzimy 100 km/h, nocne zycie na drodze toczy sie swoim wlasnym rytmem. Co jakis czas droge przebiegaja rozne zwierzeta: kangury, krowy, raz nawet wielki wieblad. Wtem moze kilkanascie metrow przed maska wybiega krowa. Ja odruchowo przyciskam nieistniejacy pedal hamulca, lecz doswiadczony kierowca nie wykonuje absolutnie zadnego manewru - co bedzie to bedzie - krowa jakims cudem umyka - w kazdym razie ja nie czuje zadnego wstrzasu...
Autobus z rzadka sie zatrzymuje. Wowczas jedynymi pasazerami, ktorzy wysiadaja sa podrozujacy razem z nami Aborygeni. Wysiadaja na kompletnym pustkowiu i po chwili nikna w mroku jak duchy. A moze to byl tylko sen, w koncu jest glucha noc...
Do Broome przybywamy o 11. Jedziemy do hotelu. Nasz pokoj jeszcze nie jest gotowy, wiec idziemy na pozne sniadanie, a pozniej jeszcze chwile przysypiamy na lezakach nad basenem. Miasto powstalo ponad sto lat temu jak osrodek polawiaczy perel. Na miejscowym cmentarzu sa groby 500 japonskich polawiaczy perel, ktorzy swa prace przeplacili zyciem. Dzis perel sie tu juz nie polawia, przynajmniej nie tak jak 100 lat temu, natomiast wciaz zachowala sie inna australijska tradycja sprzed wieku, a mianowicie hodowla rasowych wielbladow. Nim pojawila sie kolej, wielkie ciezarowki i samoloty, ktos wpadl na pomysl, by do wielotygodniowych przepraw przez krancowo ciezkie warunki Outbacku uzyc wielblady, czyli zwierzeta jakby stworzone do takich celow, a juz wczesniej przez wieki, ba tysiaclecia wyprobowane w innych czesciach swiata. Do tego celu sprowadzano tylko czystej krwi zwierzeta, ktore z czasem zaczeto hodowac w ich nowej ojczyznie osiagajac wiele sukcesow na tym polu. Choc dzis wielkie karawany wielbladow juz nie przerzemierzaja australijskich pustyn, to ich hodowla nadal nie stracila racji bytu, gdyz australijskie wielblady sprzedawane sa na eksport, a najwiekszym ich odbiorca jest Arabia Saudyjska.
Skoro jest taka niezwykla okazja, to nie mozemy sobie odmowic kilkukilometrowego spaceru na grzbiecie wielblada. Zamiast pustyni jedziemy po Cable Beach - uchodzacej za najpiekniejsza plaze w calej Australii. Plaza ma okolo 50 km dlugosci, wiec wrazenie jest nie mniejsze nic gdyby nam przyszlo wedrowac przez Sahare. A do tego jest jeszcze malowiniczy zachod slonca kryjacego sie Oceanie Indyjskim. Ktoryz to juz z kolei najpiekniejszy zachod slonca w Australii...?
W samym Broome oprocz pieknej plazy niewiele jest do zobaczenia. Choc miasto liczy sobie tylko kilkanascie tysiecy mieszkancow to jest jednym z dwoch najwiekszych miast w promieniu 2000 km!! Odleglosci sa tu jednak spore, no bo po co sie tloczyc, skoro ziemi jest tu duzo. W samym centrum jest zespol sklepow a obok lotnisko - symbol lacznosci ze swiatem. Drzew jest nieduzo, a te ktore mozna napotkac, to glownie... baobaby.
Gdzie bysmy w Australii nie byli, to jesli jest jakakolwiek nawet skromna restauracja, to zawsze mozna liczyc na cos w miare dobrego do zjedzenia i napewno na pyszna kawe cappuccino. Obok hotelu, w ktorym sie zatrzymalismy jest pare restauracji, a jedna szczegolnie nam przypadla do gustu. Wsrod roznych dan, mozna zamowic zestaw australijskich specjalnosci: piers z emu, befsztyk z krokodyla, poledwice z kangura, baramundi i ostryge perlowa. Kazde smakowalo oczywiscie po swojemu i inaczej, ale wszystkie zjedlismy z duzym apetytem.
Perth
Nastepnym naszym krokiem podrozy po Australii jest lot do Perth. Wsrod duzych miast na swiecie jest ono jednym z najbardziej odsperowanych na swiecie, bo nie liczac "miast" pokroju Broome, najblizszym miastem jest Adelajda odlegla 2100 km w linii prostej. Perth zostalo zalozone w 1829 roku przez Australijczykow pochodzenia brytyjskiego, lecz na ironie losu przez blisko sto lat XVI wieku to Holendrzy raz po raz podplywali w okolice dzisiejszego Perth, na poczatku nawet jeszcze nieswiadomi faktu, ze sa u wybrzezy nowego kontynentu. Zaden owczesny dowodca podplywajacych tu raz po raz zaglowcow nie widzial potencjalu tego terenu jako miejsce na jego kolonizacje. Ostatecznie Anglicy zdecydowali sie na zalozenie osady u ujscia rzeki Swan bardziej z obawy, ze uprzedza ich Francuzi, niz z czystej checi kolonizowania tej czesci kontynetu.
Zasadniczy rozwoj miasta rozpoczal sie dopiero w polowie XX wieku, wiec Perth jest mlodym miastem nawet na warunki australijskie. Mlodym, nie znaczy, ze bez charakteru. Piekny park z widokiem na zatoke, sektor restauracji - jakby pomysl wziety z Brasilii, "zabytkowe" i urocze miasteczka w okolicach Perth - to wszystko sklada sie na swoisty urok miasta.
Lot z Perth do Melbourne jest trzecim i ostatnim wczesniej zarezerwowanym lotem w ramach Qantas Pass. To okolo 2700 km. Wracajac do Melbourne zamykamy petle po najmniejszym kontynecie. Majac jeszcze 2 pelne dni czasu w Melbourne postanawiamy udac sie na Wyspe Filipa znana z "parady pingwinow". Poludniowa Australie zamieszkuja miniaturowe pingwiny blekitne (fairy penguin), ktore sa najmniejszymi pingwinami na swiecie. Wynajmujemy okazyjnie nowiutkiego Saaba i jedziemy 150 km na poludniowy wschod. Na wyspe wjezdza sie przez dlugi most. Zostawiamy samochod na parkingu i idziemy okolo 1.5 km nad brzeg morza. W pewnym momencie zaczynaja sie drewniane sciezki nad ziemia aby ludzie nie zaklucali zycia pingwinow. Podchodzimy nad brzeg morza i czekamy na rozwoj sytuacji. Pingwiny z Wyspy Filipa maja osobliwy zwyczaj, a mianowicie regularnie wraz z zachodem slonca przyplywaja calym stadem z polowania do brzegu po czym formujac zwarty szyk, maszeruja okolo kilometra przez plaze w strone swoich nor, gdzie powoli sie odlaczaja udajac sie do swoich "domow". Nie inaczej jest i tym razem. Jest juz szaro, ale wyraznie widac jak miniaturowe pingusie wychodza z wody, czekaja cierpliwie na reszte towarzyszy by wyszla z wody, po czym wesolo gegajac i zabawnie zataczajac sie na boki powoli czlapia w strone odleglych o kilometr zarosli. Pingwiny ida teraz obok nas, nie zwracajac na ludzi w ogole uwagi. Gdy jakis maruder zostaje z tylu, kilka pingwinow z tylu grupy zatrzymuje sie i przywoluje go do stada. Ten doczlapowuje sie do reszty i wszyscy ruszaja dalej. Prawdziwa parada!! Piekny widok!
Wracamy na parking, gdzie jest sporo znakow przypominajacych, aby sprawdzic czy przypadkiem nie ma jakiegos pingwina szukajacego nocnych przygod pod samochodem. Sprawdzamy skwapliwie i ruszamy z powrotem do Melbourne.
Nasz pobyt w Australii dobiega konca. Dzis uplywa rowny miesiac od naszego przyjazdu, ale tyle sie wydarzylo, ze czas dla nas plynal jakby wolniej, z czego sie tylko mozemy cieszyc, gdyz byl to mile spedzony czas wsrod sympatycznych, zawsze usmiechnietych i zyczliwych ludzi, ktorzy mowia z takim dziwnym, ale jakze juz mile wpadajacym w ucho akcentem...
Na dzis mamy wykupiony juz wczesniej przelot Qantas do Darwin. Zegnamy sie z przemilymi gospodarzami robiac sobie pamiatkowe zdjecie i ruszamy na lotnisko. Oddajemy samochod - tu nawet nikt nie sprawdza czy dach jest caly i idziemy do terminalu. Na lotnisku panuje nieformalna atmosfera. Z terminalu mozna wyjsc na "łąkę" gdzie ludzie leżąc na trawce pod drzewem w cieniu przypatruja sie z rzadka ladujacym i startujacym samolotom i w ten sposob zabijaja czas oczekiwania na swoj lot. Lot do Darwin trwa 2 godziny i wiedzie nad czerwona pustynia czasami porośniętą zielonym buszem.
Na lotnisku w Darwin rezerwujemy hotel w miescie, gdzie udajemy sie lotniskowym wahadlowcem. Jednak na miejscu hotel Mariole mocno rozczarowywuje i przepraszajac recepcjoniste za klopot bierzemy taksowke i bierzemy kurs do czegos lepszego. Holiday Inn nie ma miejsc, wiec jedziemy gdzie indziej. Nastepny hotel tez jest caly zajety. Niezrazeni gramy do trzech razy sztuka. Lecz nawet i w Mariocie nie ma juz miejsca... Pytamy sympatycznego taksowkarza, czy zna jeszcze jakies inne miejsca. Ten sie drapie po glowie i jeziemy jeszcze do czwartego hotelu - tu tez odchodzimy z kwitkiem. Zaczyna nam zaglac w oczy widmo spania na dworcu albo na lawce w parku. Taksowkarz na to, ze jest jeszcze jeden niedawno otwarty hotel, o ktorym nie wszyscy jeszcze wiedza. Jedziemy wiec tam. Tym razem Mariola idzie zapytac, oboje liczac, ze bedzie miala wiecej szczescia. Po chwili wraca a ja probuje z jej miny odczytac wynik.
-Owszem maja jeszcze jeden apartament, ale nas trzepnie po kieszeni...
No coz raz sie zyje! Apartament w pelni tego slowa znaczeniu: 3 pokoje z kuchnia i 2 lazienkami! Wreszcie mozemy sie odprezyc. Idziemy cos kupic do zjedzenia. Przynosimy pare rzeczy z pobliskiej chinskiej restauracji, a ze mamy w pelni wyposazona kuchnie i taras, wiec obiad jemy po krolewsku.
Darwin mialo swoje 2 momenty w historii. Pierwszy w czasie II Wojny Swiatowej, gdy zostalo zbombardowane przez japonskie lotnictwo wciagajac w ten sposob kolejny kontynent do wojny. Z tamtych czasow zachowaly sie tylko wielkie zbiorniki na paliwo, ktore wybudowano w Darwin tworzac z miasta wielka baze wojenna. Choc miasto formalnie zostalo zalozone 170 lat temu, to jest ono bardzo nowe - a to za sprawa drugiego wielkiego wydarzenia w historii miasta. Otoz w 1974 roku Darwin zostalo nawiedzone przez potworny cyklon, ktory je doszczetnie zniszczyl. Obecnie miasto liczy niewiele ponad sto tysiecy mieszkancow co czyni je najwiekszym miastem calej polnocnej Australii w promieniu ponad 1500 km.
Nasz plan jest nastepujacy: rozgladnac sie po miescie 1-2 dni i w tym samym czasie zaaranzowac jakas wyprawe po rezerwacie Kakadoo. Dzwonimy wiec od razu do upatrzonej wczesniej agencji i dowiadujemy sie, ze maja jeszcze 2 miejsca na interesujaca nas 3-dniowa wycieczke, ktora wyrusza jutro o swicie. Blyskawicznie podejmujemy decyzje i sie wpisujemy. Teraz musimy sobie jeszcze zarezerwowac hotel na pare dni po powrocie i kupic pare drobiazgow na wycieczke, bo bedziemy spac pod namiotem... Z zakupami udaje nam sie uporac w mig, ale klopoty sie zaczynaja przy znalezieniu noclegu. Z informatora turystycznego dzwonimy po kolei do wszystkich miejsc po kolei, ale bezskutecznie. Nasz hotel apartamentowy tez ma juz wszystko zarezerwowane.
Dzwonie pod kolejny numer. Mezczyzna po drugiej stronie odpowiada, ze sa miejsca!! A rezerwacja niepotrzebna... Pytam wiec w ktorej czesci miasta jest ten hotel. Na to on odpowiada, ze to jest miasteczko odlegle... jakies 600 km na poludnie od Darwin. Teraz wszystko sie wyjasnia. W poteznej prowincji Northern Territory jest tak niska gestosc zaludnienia, ze cala prowincja ma tylko jeden numer kierunkowy. Dzwonie jeszcze na informacje turystyczna z pytaniem, czy mi moga cos poradzic. Facet wyjasnia, ze po pierwsze teraz jest tu sezon, a po drugie w niedziele i czwartek zawsze przybywa do Darwin The Ghan, a w nim pare tysiecy turystow. Ale wczuwa sie w moja sytuacje i podaje mi telefon do agentki, ktora jak twierdzi jest jego dobra znajoma i mowi aby sie na niego powolac, i choc nic nie moze obiecac to wie, ze Mary potrafi zdzialac cuda. Dzwonie wiec do Mary i na wstepie mowie, ze David mi ja polecil jako ostatnia deske ratunku. Mila kobieta w smiech, i powiedziala, ze zobaczy co sie da zrobic i ze oddzwoni do godziny. Rzeczywiscie zdzialala cuda - mamy nocleg po przyjezdzie!!
O swicie przyjezdza przed hotel Toyota Landcruiser z przyczepka. Jest nas lacznie 7 osob. Jedna para z Francji, jedna z Wloch, australijski kierowca i my. Od razy wszyscy przypadlismy sobie do gustu. To wazne, bo teraz jestesmy przez nastepne 72 godziny zdani na siebie.
Przez pierwsze 100 km jedziemy asfaltowa droga, ale pozniej zjezdzamy na piaszczysta droge prowadzaca przez busz. Teren jest plaski i raz zalesiony, innym razem tylko pokryty poplatanymi krzakami. Od czasu do czasu przezjezdzamy przez plytkie rzeki. Nad wiekszymi akwenami wodnymi znajdujemy mnostwo wszelakiego ptactwa. Miejscami niespodziwanie wyrastaja wielkie skaly majestatycznie wznoszac sie nad rownym terenem. Do niektorych miejsc musimy sie przedzierac pieszo. Docieramy do dwoch wodospadow: Twin Falls, gdzie kapiemy sie ponoc w towarzystwie krokodyli slodkowodnych, o czym lojalnie nas przestrzega nasz kierowca Sean. Francuz slyszac te opowiesci odpuszcza kapiel i nas pilnuje z brzegu, albo moze chce w razie czego zrobic ciekawe zdjecia...
"Freshies" z natury nie atakuja nigdy doroslych ludzi gdyz majac tylko 3 metry dlugosci czuja sie za male na tak wielka zdobycz, ponadto ludzie sa dla nich za koscisci... Co innego "salties". Te nie pogardza niczym co sie tylko rusza, a ludzi to nawet chetnie pogonia i po ladzie, cos co jest niespotykane u innych gatunkow krokodyli. Raz mi sie nawet dostalo od Seana, gdy zbyt blisko podszedlem do brzegu jeziora, w korym mogly byc te slonowodne potwory.
-To ze ty ich nie widziales, to wcale nie znaczy, ze on ciebie nie widzial - zakonczyl dyskusje Sean. Musialem obiecac, ze juz nigdy nie bede lekkomyslny.
Do Jim Jim Falls przedzieramy sie po wielkich glazach. Krajobraz jest niesamowity! De facto jestesmy w lesie deszczowym, tyle, ze w czasie pory suchej, dlatego da sie tedy przejsc, bo gdy zaczyna padac deszcz caly teren wypelnia sie woda i do Jim Jim da sie dotrzec tylko helikopterem.
Choc moze na pierwszy rzut oka krajobraz Kakadoo jest monotonny, to dla mnie mieszkanca Europy Srodkowej kazdy migajacy mi przed oczyma kadr wydaje sie egzotycznym obrazem, ktory chciwie chlone. Wyskakujace od czasu do czasu z buszu kangury przebiegajace tuz przed maska naszego samochodu, wygrzewajace sie na brzegu rzek "freshies", stare i nowe malowidla aborygenow na skalach i las wielkich ponad trzymetrowych kopcow termitow to elementy, ktore mnie przez caly czas tak pochlaniaja i fascynuja. Nocleg w buszu z dala od cywilizacji to osobne przezycie. Gdy zachodzi slonce, to wraz z nastaniem mroku zanikaja wszelkie dzwieki. Nie ma ani wiatru, ani bzykania owadow, ani odglosow cywilizacji. Slychac tylko wlasne mysli... Zupelnie odwrotnie niz w podobnych okolicznoscia w Afryce - tam co godzine na "scene" wchodzi inna grupa zwierzat by kontynuowac rozpoczety o zmierzchu koncert.
Gdy budzi sie swit i rozgwiezdzone niebo powoli bleknie a poranne mgly rzedna, swoja poranna piesn rozpoczynaja stada papug oznajmiajac, ze rozpoczyna sie kolejny dzien. Rozpalamy ognisko aby zagotowac wode na kawe i zrobic grzanki - te smakuja zupelnie inaczej niz w domu z opiekacza :-) Zwijamy namioty, pakujemy sie i odjezdzamy dalej. Wraz ze sloncem budza sie miliony dokuczliwych muszek, ktore wykorzystuja kazda chwile, gdy stoje nieruchomo z kamera, by mnie zaatakowac. Wlatuja mi do oczu, nosa, ust... Wowczas jestem zdany na Mariole, ktora musi je odganiac bym przezyl a jednoczesnie nakrecil pamiatkowy film bez gwaltownych ruchow kamera :-)
Victoria and South Australia
Australia zawsze mi sie jawiła jako jeden z najegzotyczniejszych lądów na świecie. Tajemnicza, odległa i inna od wszystkiego innego. Po przeczytaniu w dzieciństwie "Tomka w krainie kangurów" mój apetyt na ten kraj-kontynent wzrósł jeszcze bardziej, lecz wiara w możliwość odbycia takiej podróży była cienka, gdyż w tamtych czasach taka podróż była czystą fantazją. Lecz los sie w pewnym momencie obrócił i marzenie stało się rzeczywistością. Ponieważ przez wiele lat wodziłem tęsknym wzrokiem po mapie Czerwonego Kontynentu, więc miałem już od dawna pomysł co zobaczyć, rzecz była tylko w tym by wybrać jedynie najciekawsze miejsca i logicznie ułożyć trasę i ustalić środki lokomocji. Gdy kupiliśmy bilet na 31 dni, zaczęliśmy robić rezerwacje na słynny The Ghan, którym chcieliśmy pojechać z Adelajdy do Alice Springs. To udało nam się załatwić prawie po naszej myśli, teraz jeszcze tylko kilka przelotów Qantas na ich pass i szkielet naszej podróży juz jest ustalony! Ruszamy!
Lecz na lotnisku O'Hare mamy małą niespodziankę - przy okienku biletowym sympatyczny urzędnik biorąc nasze paszporty do ręki pyta: -Czy mają państwo wizę australijską? -To potrzeba? Nasze brwi uniosły się z niedowierzaniem do góry. Widząc nasze nietęgie miny urzędnik uśmiechnał się i rzekł: -Obawiam się, ze tak! Ale proszę się nie martwić, mogą je państwo kupić tu, tak będzie lepiej... Później jeszcze zaczął konferować w tej sprawie z jakąś urzędniczką, która długo i zawile nam tlumaczyła, że ponieważ lecimy przez Sydney, to lepiej żebyśmy tę wizę mieli... Suma sumarum wizy zakupiliśmy i ruszyliśmy w podróż. Pierwszym przystankiem było Los Angeles. Tu po krótkiej przerwie rozpoczeliśmy dalszą podróż na wschód.
Podróże przez Pacyfik zawsze są pełne uroku, no bo jak tu nie nazwać takiego zjawiska: wyruszamy o 23 w niedzielę i po 15 i 1/2 godzinnym locie lądujemy w Sydney, gdzie już jest wtorek rano. Dzieje się tak za sprawą przekroczenia międzynarodowej granicy dnia. W Sydney musimy wysiąść z samolotu, obejść lotnisko, przejść przez kontrolę osobistą by z powrotem wsiąść na ten sam samolot... Na lot do Melbourne została tylko garstka pasażerów. Przesiadamy sie na wolne miejsca koło okna. Zmęczone stewardessy tez rozproszyły się po samolocie probując się zrelaksować na ostatniej prostej lotu. Wszyscy są na luzie.
W Melbourne jestesmy poznym rankiem. Poniewaz nasz pokoj w lotniskowym hotelu jeszcze nie jest gotowy to jemy na lotnisku pozne sniadanie. Wracamy do hotelu, dostajemy pokoj i wreszcie mozemy odespac 25-godzinna podroz. Wieczorem skaczemy do miasta. Jest juz ciemno - w koncu jest teraz zima. Widok tramwajow przypomina nam bardziej Europe niz daleka Australie. Postanawiamy sie przejechac, wiec wsiadamy do pierwszego, ktory nadjezdza. Trzeba kupic bilet w automacie za 2 AUSD. Przygladam sie bilonowi i zakladam, ze najwieksze monety to przynajmniej jednodolarowki, ale okazuje sie, ze to tylko nominal $0.5. Pytam jakiegos mlodego czlowieka, czy aby ma rozmienic banknot $10. Niestety nie ma. Pytam co sie stanie jesli ktos spradzi, ze nie mam biletu, a ten na to: Eee, nawet jesli przyjdzie kontrola, to przeciez panstwo sa cudzoziemcami... Dobre podejscie maja ci Australijczycy :-) Po paru przystankach i tak wysiadamy, bo tylko chcielismy zazyc przyjemnosci samej jazdy.
Na drugi dzien wynajmujemy samochod aby nim dojechac do Adelajdy. Po drodze zatrzymujemy sie jeszcze w srodmiesciu Melbourne, a po paru godzinach wyruszamy w droge. Naszym pierwszym przystankiem jest male miasteczko gornicze Ballarat. Tu nocujemy w B&B w starym zabytkowym jak na australijska rzeczywistosc domu. Wlascicielka pokazuje nam podziemna czesc domu. W dawnych czasach, gdy nie bylo klimatyzacji, zycie przenosilo sie do podziemi w poszukiwaniu wytchnienia od dokuczliwego upalu.
Nastepnego dnia czeka nas najbardziej spektakularny odcinek zalej trasy, a tymczasem rano pogoda jest fatalna: olowiane chmury i deszcz. Wyruszamy w strone Oceanu Lodowatego. W Geelong jest nadal bardzo pochmurnie i matowo, ale chociaz przestalo lac. Teraz trasa biegnie wzdluz oceanu. Widoki sa wspaniale i co najwazniejsze, pogoda zaczyna sie poprawiac. Przez chmury zaczyna przeswitywac slonce. Hurra!! Jadac Great Ocean Road, ktora uchodzi za najbardziej widokowa droge w Australii, powoli zblizamy sie do 12 Apostolow - skal ostancow, sterczacych z oceanu.
Droga do Adelajdy wiedzie przez zielone pola, po ktorych skacza stada kangurow. Wzdluz drogi jest wiele znakow ostrzegajacych przed zderzeniem sie z tymi skocznymi zwierzetami, jak i przed przebiegajacymi przez droge misiami koala. Tych drugich jednak nigdy nie widzimy, ale moze to i lepiej... Gdy dojezdzamy do slynnych Apostalow i innych ostancow skalnych, pogoda jest juz w miare ustabilizowana - nie pada i przeblyskuje niesmialo slonce, ale wieje mocny i lodowaty wiatr. Jedna z ciekawostek jest tzw. London Bridge. Wczesniej, tak jak go pamieta historia, mial zawsze 2 przesla, lecz w latach 90-tych jedno z przesel sie zawalilo odcinajac droge odwrotu japonskiej wycieczce. Na szczescie w momencie katastrofy nikogo nie bylo na feralnym przesle, lecz Japonczycy spedzili wiele godzin grozy wzywajac pomoc, nim sie ktos zorientowal co sie stalo i przybyla pomoc sciagajac niefortunnych turystow z pulapki. Konsekwencja tego zdarzenia jest zakaz schodzenia ze skalnego brzegu na plaze, gdyz skalne sciany nadal groza oberwaniem sie.
Do Adelajdy docieramy trzeciego dnia. Miasto jest czyste, zadbane i nowoczesne, lecz brak mu uroku i atmosfery Melbourne. Niemniej wokol miasta jest szereg atrakcji, z ktorych wybieramy dwie: Barossa Valley i Wyspe Kangurow, ktora mimo skromnych rozmiarow, jest jednak trzecią co do wielkosci wyspą należącą do Australii. Pierwsza jest miejscem najbardziej znanych winnic na calym kontynecie, a Barossa Valley jest eksportowa wizytowka australijskich win na swiecie. Wsrod roznych degustowanych win probujemy australijskeigo eksperymentu -- szampan z winogron merlot. Jedyny w swoim rodzaju. Na tyle nam smakowal, ze nie tylko, ze kupilismy kilka butelek na miejscu, to jeszcze przywiezlismy kilka do domu, a nastepnie odkrylismy, ze mozna go rowniez kupic w duzym sklepie monopolowym niedaleko nas. Ale jak to zwykle z takimi nowosciami bywa, po krotkim okresie zachwytu wrocilismy do bardziej tradycyjnych szampanow :-)
Druga atrakcja, Kangaroo Island lezy okolo 50 km na poludnie od wybrzeza Australii i aby sie tam dostac trzeba pokonac ciesnine, ktora slynie ze sztormow, o czym mielismy sie przekonac w drodze powrotnej. Sama wyspa nieco myli swoja nazwa, bo zamiast kangurow widzielismy tam jedynie misie koala drzemiace zawieszone na eukaliptusach, zreszta jak sie pozniej mialo okazac, byly to nasze jedyne koala w czasie calej podrozy. Oprocz koala napotkalismy rowniez na spora ilosc fok na poludniowym wybrzezu wyspy. Trzecia atrakcja wyspy jest formacja niezwyklych skal zwanych Remarkable Rocks, ktore jak sama nazwa, zreszta wskazuje, rzeczywiscie sa "remarkable".
Czas wracac. Wsiadamy na prom i dochodza nas sluchy, ze w ciesninie szaleje sztorm. Ale jakos to do nas nie dociera... Dopiero, gdy prom opuszcza zatoke i wyplywamy na pelne morze, zrozumielismy co to znaczy sztorm na Oceanie Lodowatym. Nasz prom jest sporych rozmiarow, lecz wobec zywiolu jest tylko lupina. Czujemy jak co dwadziescia pare sekund dziub statku unosi sie pare metrow nad wode i z impetem rabie w morze. po kilkunastu minutach w powietrzu wewnatrz czuc coraz mocniejszy zapach wymiocin... Takiej mordegi jeszcze nigdy nie przezylem, wiec z wielka ulga witamy chwile wejscia do portu.
Australia
Western Australia
The Outback.
Z Adelajdy do Alice Springs postanowlismy pojechac pociagiem, i to nie byle jakim, bo slynnym The Ghan. Tym czym dla Europy jest Orient Express, dla Meksyku El Chepe, to dla Australii jest The Ghan. Jego nazwa pochodzi od karawan wielbladow, ktore w dawnych czasach przemierzaly calymi tygodniami australijski Outback by dotrzec do Alice Springs i Darwin. Dzis, w dobie szybkich odrzutowcow pociagiem tym nie jezdzi sie ani dla zaoszczedzenia na bilecie ani dla zabicia czasu, lecz dla przygody, by zasmakowac tych dawnych czasow. Jeszcze przed wyjazdem zarezerwowalismy sypialne miejsca w Red Service. Male przedzialy umieszcone sa po obu stronach kretego korytarza. W kazdym przedziale sa 2 fotele i mala umywalka. W dzien siedzi sie na fotelu natomiast na noc jedno lozko opuszcza sie ze sciany a drugie zjezdza z sufitu. Scieleniem lozek zajmuje sie obsluga. Gdy wracamy z wagonu restauracyjnego lozka zachecaja pachnaca wykrochmalona posciela do snu. Rytmiczne, moze miejscami zbyt mocne kolysanie pociagu pomaga zasnac. Ale jesli ktos cierpialby na bezsennosc, to nocne chwile bedzie mu uprzyjemniac pustynny krajobraz w poswiacie ksiezyca i miliona gwiazd...
Po 20 godzinach pociag powoli wtacza sie na stacje. Na trasie 1500 km nie ma zadnych przystankow - to sie nazywa ekspres!! W Alice Springs postanowilismy zatrzymac sie w B&B. Sympatyczna wlascicielka sama zaoferowala, ze po nas przyjedzie na stacje. Mimo, ze miasto ma tylko 50 tysiecy mieszkancow, to jest bardzo rozlegle. Kroluje tu niska zabudowa i domy maja spore dzialki. Kathy nas uprzedza, ze ma duzego psa, ktory lubi skorzystac z okazji i dac noge, wiec wejdzie pierwsza aby go zamknac. Spodziewamy sie jakiegos dingo, a tymczasem wita nas przyjazny husky o swoiskim imieniu Misza...
Majac lat kilkanascie, a wiec dawno, dawno temu, ogladalem australijski film, ktorego polski tytul brzmial "Na koncu swiata" (orginalny tytul ("The Outback"), ktory zrobil na mnie wielkie wrazenie. Tresci tu nie bede przytaczal, dosc powiedziec, ze akcja toczyla sie wlasnie w Alice Springs. Kto by przypuszczal, ze mi kiedys przyjdzie do tego miasta zawitac...
Na drugi dzien wybieramy sie do Kings Canyon. Gospodarze oferuja nam cooler i lod a Kathy podwozi nas do wypozyczalni Avisa. Mloda agentka rzeczowo ustala, ze mamy oddac samochod o tej samej godzinie, o ktorej go odbieramy i podsuwa nam pismo, ze nie wolno nam wcodzic na dach naszej malej Toyoty!! Tlumacze jej najpierw, ze nasz samolot odlatuje o 14, wiec czy mozemy oddac samochod 2 godziny pozniej. Macha reka i wpisuje pozniejsza godzine, a na moje zdziwienie zwiazane z wchodzeniem na dach odpowiada: Bylby pan zdziwiony co ludzie wyprawiaja... (?!?!?) Gdy wychodzimy, Kathy, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu nie kryje oburzenia:
--Alez ta dziewczyna byla nieuprzejma!!
Dla nas, nic nas w jej zachowaniu zlego nie uderzylo. Czyzby nam miala pozwolic wejsc na dach :-)
Zegnamy sie z Kathy, ktora nam jeszcze przypomina, abysmy nigdy nie parkowali w Outbacku samochodu w zaglebieniach drogi, bo w razie deszczu mozemy nie zdazyc stamtad wyjechac... Na koniec jeszcze dodaje:
-Jesli wrocicie i nikogo nie bedzie w domu, to klucz bedzie pod wycieraczka, tylko nie wypuśćcie psa!!
Kings Canyon i Uluru wygladaja na mapie jakby byly przedmiesciami Alice Springs, ale w rzeczywistosci czeka nas blisko 500 km jazdy w pierwsze miejsce i niewiele mniej z kanionu do Wielkiej Skaly. Droga jest dobra, rowna i prosta, lecz waska, co zwlaszcza da sie odczuc przy wyprzedzaniu "road trains" czyli wielkich ciezarowek ciagnacych czasem i po 3 przyczepy. Ich kierowcy pedza 90 km/h i choc trzymaja sie blisko lewej krawedzi aswaltowej nawierzchni, to zawsze mialem dusze na ramieniu gdy jechalem kilkadziesiat centymetrow od pedzacego kolosa a prawymi kolami prawie wjezdzalem na piaszczyste pobocze...
Zwierzeta i ruch kolowy nie ida w parze i takie polaczenie zawsze oznacza, ze beda ofiary. W Europie ofiarami zwykle sa kury lub psy, tu nierzadko ofiara pada samochod. Gdy nagle z buszu przed maske samochodu wyskakuje kangur, to rozbita przednia szyba staje sie norma. Z taka rozbita szyba mozna jednak dalej kontunuowac podroz, gorzej jesli los szyby podzieli rowniez chlodnica... Kangur jest jednak o wiele mniejszym zagrozeniem niz dzika krowa, ktora wazy pol tony, lub nie daj boze jeszcze wiekszy wielblad! Gwaltowne slady hamowania na drodze zawsze kryja za soba jakis mniejszy lub wiekszy dramat. Do tych wiekszych mozna zaliczyc kilkadziesiat metrow dalej lezace na skraju drogi jakies duze zwierze, jak wielki kangur czerwony, krowa a nawet i wielblad. Te stana sie lakomym kaskiem dingo i sepow, natomiast rozbite samochody sie sciaga, aby nie zasmiecaly krajobrazu. Wiec gdy wyprzedza sie "road train" i choc droge widac na kilka kilometrow do przodu, to zawsze trzeba miec na uwadze, ze nie zawsze widac przyleglego do drogi buszu i zwiazanych z nim niespodzianek.
Kings Canyon ani nie nalezy do najwiekszych, ani najglebszych kanionow na swiecie, ale swoja uroda moze konkurowac z wieloma z najwyzszej polki. Jego dosc miniaturowe wymiary sprawiaja, ze mozna sie z nim zapoznac z bliska nie spedzajac wielu dni na zejscie i wyjscie. Czerwono-rdzawe odcienie towarzysza nam w czasie calej wycieczki po kanionie. Ten charakterystyczny kolor zapamietalem na zawsze.
Na drugi dzien czeka nas nastepne 350 km do Uluru. Wielka Skala robi wspaniale wrazenie i jej slawa nie jest ani troche przesadzona. Rano jednak postanawiamy najpierw pojechac jakies 50 km dalej do Kata Tjuta. Mniej znane i mniej imponujace, ale nadal pelne uroku wielkie gladkie czerwone skaly wynurzajace sie z buszu. Niestety troche niefortunnie wybralismy pore dnia, gdyz mielismy slonce w oczy...
Aby poczuc ogrom Uluru, najlepiej jest sprobowac nan wejsc. Znowu zle obliczylismy czas i nasze sily i nie dotarlimy na szczyt, gdyz nie chcielismy schodzic po zachodzie slonca - bardzo nam zalezalo aby Uluru ogladnac wlasnie w promieniach zachodzacego slonca. Wchodzenie na gore po dosc gladkiej i bardzo stromej skale sprawia wrazenie, ze zaraz czlowiek zjedzie w dol. Nie daj boze sie poslizgnac lub stracic rownowage... Co roku jest kilka do kilkunastu powaznych wypadkow, w tym rowniez smiertelnych. Ostatecznie wychodzimy do 2/3 wysokosci i po chwili kontemplacji pieknych widokow na plaska rownine zaczynamy schodzi by zdazyc na zachod na dole. Zejscie na szczescie jest juz mniej meczace. Parkujemy nasz samochod. Amatorow ogladania Uluru w czasie zachodu jest sporo. Wiele osob czeka na zachod popijajac szampana siedzac... na dachu samochodu. No teraz wreszcie zrozumialem co panienka w wypozyczalnie miala na mysli. Do byl jeden z najbardziej mistycznych zachodow, jaki przyszlo mi w zyciu ogladac!!
Poznym rankiem wyruszamy w droge powrotna do Alice Spring. Znowu nas czeka 500 km. Musze przyznac, ze choc krajobraz z jednej strony jest dosc monotonny, to z drugiej, jazda w takim terenie uspokaja i napawa jakas dziwna melancholia. Ta inna zielen, przykrywajaca skapo czerwona ziemie, wyschniete kikuty drzew, nieskończenie prosta droga i ta cisza wokół!
Owszem, nikogo nie bylo w domu, klucz czekal na nas pod wycieraczka a Misza wesolo merdal ogonem na nasz widok. Po drodze zatrzymalismy sie w miescie i kupilismy cos na zab, wiec teraz siedzimy w ogrodku, jemy i popijamy znakomitym australijskim winem, a wokol cwierkaja papugi, ktore tu zastepuja gołębie. Piesio polozyl sie obok nas cieszac sie, ze ma towarzystwo.
Na przedmiesciach Alice Springs jest miejsce, gdzie po zmierzchu mozna zobaczyc kangury skalne, ktore schodza ze skal liczac na darmowy poczestunek. Wiec gdy zapada zmrok, a dzieje sie to juz o szostej, jedziemy w to miejsce spotkac sie z ta najmniejsza odmiana kangura. Przy pewnej dozie cierpliwosci, siedzac nieruchomo przez kilkanascie minut z wyciagnieta reka z karma dla kangurow, te plochliwe zwierzeta przelamawszy strach powoli zaczynaja sie zblizac do wystawionej reki. To podchodza, to sie cofaja, przez caly czas bacznie obserwujac co sie dzieje wokol. Ostatecznie zanurzaja pyszczek w dloni cicho chrupiac wyjadaja jej zawartosc. To bardzo mile uczucie miec taka komitywe z kangurem.
Kakadu National Park
Travel blog © 2013 | Privacy Policy