Java

Indonesia

Dziś o 4 nad ranem pobudka i pół godziny pózniej jesteśmy już w drodze na lotnisko. Gdy samolot niosący nas do Yogyakarta na Jawie wzbija się w powietrze, zaczyna powoli wschodzić słońce. Wyłaniające się z nisko zawieszonymch chmur wulkany mienią się w pomarańczowych promieniach wschodzącego słońca. Widok jak z baśni!  

Lot trwa 70 minut. Na lotnisku czeka na nas przewodnik z kartką. Jedziemy do Borobudur. Ruch na Bali nawet się nie umywa do tego, co się dzieje w Yogyakarta. Jedzie cała chmura motocyklistów i motocyklistek a wszyscy z twarzami zasłoniętymi chustkami. Niektóre filigranowe motocykle objuczone są całymi rodzinami, inne wielkimi tobołami, a czasami nawet widać zerkające spod pachy kierowcy czy pasażera owce... 

Indonezja jest pełna niespodzianek, bo kto by przypuszczał, że największa na świecie świątynia buddyjska znajduje się w najwiekszym na świecie kraju muzułmańskim. Borobudur powstała w VIII wieku, lecz seria wybuchów pobliskiego wulkanu  w XII wieku spowodowała przysypanie jej popiołem wulkanicznym. Zapomniana, przeleżała przykryta grubą warstwą aż do XIX wieku. Dziś stanowi światową atrakcję przyciągając rzesze turystów z całego świata. Podobny los spotkał ciut mlodszą, lecz równie okazałą hinduistyczną światynię Prambanan leżącą kilkanaście kilometrów od miasta. Zwiedzając tę drugą stale podchodzą do nas różne osoby z uśmiechem pytając czy mogą sobie z nami zrobić pamiątkowe zdjęcie. Taki stan rzeczy częściowo wynika z tego, że dla wielu Indonezyjczyków pochodzących z wnętrza Jawy jesteśmy egzotyką znaną im tylko z telewizji. Później otacza nas cała grupa młodzieży ze szkoły języka angielskiego i bardzo im zależy aby z nami porozmawiać. Lepiej nie mogli trafić :-) Mariolę otoczyli młodzieńcy a mnie dziewczyny, niektore w muzułmańskich chustkach na głowie, ale dalekie były od rezerwy, z jaką później się spotkałem u kobiet w Maroku. Gdy im wyjawiłem nasze plany dalszego zwiedzania Indonezji, to otwarły szeroko oczy ze zdziwienia i jedna zauważyła, że musimy być bardzo bogaci. Inną dziewczynę natomiast zastanowił fakt, że ja mówię bardzo gładko po angielsku, podczas gdy inni biali mają kłopoty z tym językiem. Dlaczego... 

 Nasz superelegancki hotel położony w samym centrum miasta stanowi istną oaze na morzu zgiełku i spalin. Mariola idzie się zdrzemnąć do pokoju a ja postanawiam pójść na basen położony w pięknym ogrodzie. Chłopiec od ręczników z uśmiechem zaprosił mnie abym sobie wybrał leżak a on zaraz przyniesie ręczniki. Po chwili zjawia się z górą ręczników i popielniczką. Za popielniczkę dziękuję, mówiąc, że nie palę. Na drugi dzień sytuacja się poniekąd powtarza: przychodzę, wymieniamy uśmiechy i po chwili młody człowiek przynosi stertę ręczników, ale gdy już ma położyć popielniczkę na stoliku obok, cofa rękę i mówi: -Och, przecież pan nie pali...

 Po dwóch dniach żegnamy sie z Yogyakarta i grubo przed świtem jedziemy na lotnisko, skąd znowu w podobnej baśniowej scenerii lecimy do Surabaya, drugiego po Dżakarcie miasta w Indonezji. Nasz "kontakt" w Surabaya ledwo mówi po angielsku. Jest bardzo elokwentny, lecz jesteśmy w stanie zrozumieć co najwyżej 30% tego, co mówi. My wszystko powtarzamy 3-4 razy, zanim do niego dotrze o co chodzi, ale i tak lepiej niż gdybyśmy mieli się męczyć w bahasa... Ruch na ulicach Surabaya jest jeszcze większy niż w Yogya. Wokół nas jest morze motocykli, które robią przeróżne manewry z pogardą dla jakichkolwiek zasad ruchu i bezpieczeństwa. 

Powoli krajobraz się zmienia z płaskiego na pagórkowaty. Wokół nas na stromych zboczach położone są pola uprawne tworząc niezwykły widok. Nasz hotel położony jest w górach na wysokości 2000 metrów. Atmosfera jest wiejska. Wieczorem idziemy na spacer wąską dróżką wijącą się wśród pól. W pewnym momencie dochodzi nas przepiękny kobiecy głos, który śpiewa modlitwę z pobliskiego meczetu. Ach ten widok, ten zapach i ten śpiew...

W nocy jest dość chłodno i cienki kocyk nie wystarcza - musimy założyć na siebie coś cieplejszego. Na szczęście wczesne wstawanie weszło nam już do krwi, bo dziś musimy znowu wstać w środku nocy czyli o 3:15. Jedziemy małą superterenową Toyotą na krawędź wulkanu Bromo. Jest zimno a ciemności rozświetla tylko ksieżyc w pełni. Lecz z wolna po drugiej stronie zaczyna przebijać czerwona poświata, aż wreszcie ukazuje się tarcza słońca, która szybko nabiera wysokości. Jednocześnie promienie słońca padają na grupę wulkanów i co chwila zmienia się ich oświetlenie. Widzimy 2 dymiące wulkany: najwyższy na Jawie Semeru co 15 minut wybucha puszczając gęstą chmurę dymu; drugi, mniejszy, wewnątrz krateru Bromo, nieprzerwanie dymi białym siarkowym pióropuszem. 

Po godzinie szóstej zjeżdżamy stromymi serpentynami na dno krateru i po tzw. Piaskowym Morzu jedziemy do podnóża mniejszego wulkanu. Tu przesiadamy się na małe indonezyjskie koniki i w tumanach kurzu pniemy się pod góre. W pewnym momencie musimy zsiąść z koni i na sam szczyt idziemy pieszo. Widzimy, jak z żółtej od siarki czeluści wydobywa się gęsty dym. Czuć siarkę. Inny świat!! 

Do Surabaya docieramy po 5 godzinach mocno strudzeni. Zatrzymujemy się w 5-gwiadkowym hotelu, ktory podobnie jak w Yogyakarta stanowi oazę spokoju a w naszym przypadku jeszcze dodatkową możliwość naciesznia się cywilizacją przed wyruszeniem na Borneo...

Bali

Lot do Innego Świata trwa niecałą godzinę. Banjarmasin to całkiem spore miasto, które leży u ujścia wielkiej rzeki. Życie w dużej mierze toczy się tu na wodzie. Gmatwanina kanałów i dopływów stanowi ulice, przy których toczy się lokalne życie. Poranna toaleta też ma miejsce w rzece. Ahmed - nasz "kontakt" w Banjarmasin wynajmuje łódź i przed świtem ruszamy wodną ulicą na przejażdżkę. Widzimy jak ludzie się myją w rzece, robią pranie, myją dzieci. Przy każdym domu na małym molo stoi malutka drewniana budka - to ubikacja z "bezpośrednią kanalizacją" uchodzącą do rzeki. Nie byłoby w tym może i nic dziwnego, gdyby nie fakt, że stojący obok ludzie płukają sobie usta czerpiąc wodę prosto z rzeki... Gdy człowiek zgłodnieje, to może podpłynąć do pływającej restauracji, a gdy zabraknie komuś benzyny, do na rzece dryfują pływające stacje benzynowe... Ahmed zgłodniał, więc sternik bierze kurs do dryfującej warung. Tu już biesiaduje kilkuosobowa grupa turystów z Jawy, dla których superegzotyczne zakątki ich kraju bledną na nasz widok - wszyscy do nas machają przyjaźnie i robią nam zdjęcia ze wszystkich stron.  

Na śniadanie wracamy do hotelu, a następnie jedziemy na lotnisko, skąd polecimy w głąb wyspy. Czekamy na samolot i czujemy na sobie spojrzenia wszystkich obecnych tu pasażerów, a lotnisko jest dość sporych rozmiarów. Jest nasz samolot! Wśród odrzutowych Boeingów nawet tych troszkę mniejszych, nasza maszyna prezentuje się filigranowo. Do samolotu wchodzi około 20 pasażerów. Siedzimy na małych ławeczkach. Kabina pilotów jest cały czas otwarta. Po godzinie lądujemy w małej miejscowości Sanpit zagubionej pośrod wielkiej dżungli nad wielką rzeką. Pilot nie wyłącza silników. Parę osób wysiada, kilka wsiada, ktoś z obsługi lotniska wyciąga spod siedzeń pakunki i wsadza nowe. jeszcze 35 minut i lądujemy w Pangkalambuun nad rzeką Kumai. Wysiadamy na płytę lotniska otoczonego zewsząd tropikalną roślinnością. Jest bardzo gorąco. Wita nas sympatyczny młody człowiek o imieniu Harry. Jedziemy z nim nad rzekę. Tu, idąc po chybotliwych deskach miedzy domami stojącymi na wodzie, wchodzimy na łódź rybacką dostosowaną do celów turystycznych.  

Płynąc brązową rzeką wijącą się przez dżunglę przywołuję wspomnienia książek podróżniczych z dzieciństwa, a szczególnie "Tomka wśród łowców głów". Czytając ją nie przypuszczałem wówczas, że będę kiedyś tak blisko szlaku swojego ulubionego bohatera. Po 2 godzinach dopływamy do naszego schroniska zbudowanego na palach. Zostawiamy nasz bagaż, pijemy drinka i płyniemy dalej. Jesteśmy oczarowani przyrodą, a także bardzo zrelaksowni powolnym tempem rejsu. Nad samą rzeką skaczą małpy probiscis z wielkimi nosami. W pobliżu rzeki można je zobaczyć tylko rano lub wieczorem. Normalnie chowają się głęboko w dżungli. Mieszkają wyłącznie na Borneo i Sumatrze i nie ma ich w żadnym zoo na świecie. Tuż nad wodą przelatuje dzioborożec. Przed zmrokiem zaczynają nad nami latać potężne nietoperze - latające lisy, których rozpiętość skrzydeł dochodzi do 1 metra. Po ciemku docieramy z powrotem do obozu. Zapraszamy Harry'ego na piwo i razem jemy kolację. Najbardziej nam smakuje cała smażona ryba z miejscowej rzeki. Miejscowym zwyczajem jemy wszystko rękami. Nie wiem jak Harry to robi, że jest cały czysty, bo mnie raz po raz sos cieknie po dłoni w dół aż do łokcia. 

W nocy słyszymy różne odgłosy dżungli, ale najbardziej daje się we znaki hałas spowodowany ciągłym bieganiem makaków po dachu naszej chatki. Rano myjemy sie w zimnej wodzie i o 6 odpływamy. Przy promieniach wschodzącego słońca jemy na łodzi śniadanie - rosół z ryżem i smażony makaron z warzywami. Po półtorej godziny dopływamy do pierwszej stacji rehabilitacji orangutanów. 2 już czekają i na nasz widok podchodzą leniwie strojąc komiczne miny. Jeden spogląda na nas błagalnym wzrokiem wyciągając "ręce" aby go wziąć na ręce. Zachęcony gestem zaczyna się na mnie wspinać, ale w obawie o wiszący na mnie sprzęt fotograficzny oddaję go Marioli, ktorą szybko czule obejmuje. Po chwili wyraźnie go zafascynowały blond włosy Marioli. Dla Marioli to już stanowiło nadmiar wrażeń, więc przy pomocy pracowników stacji udało się go z powrotem postawić na ziemi. W międzyczasie nadchodzą jeszcze 2 i wspólnie trzymając je za "ręce" idziemy ścieżką przez gęsty las do platformy. 4 orangutany przez cały czas coś nowego wymyślają - a to jeden na drugiego wchodzi, a to próbują wchodzić na nas, to znowu się pokładają na ziemi aby je ciągnać.  

Przychodzimy pod platformę. Pracownicy stacji kładą na platformie kilka kiści bananów i zaczynają nawoływać małpy. Po kilkunastu minutach przybywają chuśtając się na lianach jak Tarzan. Wtem pojawia się potężny samiec ważący na oko ponad sto kilogramów. Wielkie gruczoły na policzkach jeszcze bardziej wyolbrzymiają jego głowę. Wszystkie orangutany z respektem usuwają się z platformy. Łącznie pojawia się 8 małp. chcąc zrobić dużemu samcowi dobre zdjęcie za blisko do niego podszedłem i ten robi w moją strone gwałtowny ruch. Szybko się wycofuję a pracownik wyjaśnia, że orangutan najprawdopodobniej wziął mój apart za jedzenie, które mu niosę. Więc dobrze, że mnie nie pogonił. Z orangutanami jesteśmy łącznie 3 godziny i gdy któryś zaczyna się do nas zbliżać, my się wycofujemy. Małpy maja nad nami liczebną przewagę , a ja z Mariolą jesteśmy jedynymi ludźmi z zewnątrz i takie spotkanie z dzikimi zwierzętami tego kalibru stanowi dla nas spore przeżycie. Orangutany powoli znikają w dżungli w poszukiwaniu bardziej urozmaiconego pożywienia niż banany.  

Wracamy na łódź. Robi się upał, więc z przyjemnością siadamy pod daszkiem a dodatkową ulgę przynosi chłodniejszy powiew od rzeki. Po godzinie wpływamy w węższą odnogę, która wkrótce robi się zupełnie czarna - to wpływ ciemnych roślin rosnących na dnie. Harry nam mówi, że w tej okolicy mieszka sporo krokodyli, więc je wypatrujemy, ale bez skutku - otacza nas tylko gęsta ściana zieleni o wielu odcieniach. O 13:30 docieramy do najstarszego na Borneo ośrodka dla orangutanów. Do karmienia mamy jeszcze półtorej godziny, więc idziemy na długi spacer w towarzystwie pracownika stacji, który jest Dayakiem. Dayak świetnie zna się na wszystkim, co wokół rośnie: ta roślina jest dobra na ból zęba, liście tej na malarię, a ta poluje na owady - zamyka się wieczko nad dzwonkowatym woreczkiem i nawet kilkucentymetrowy owad nie ma szans. Słońce praży niemiłosiernie. Ponieważ profilaktycznie mamy na sobie długie spodnie i koszule z długimi rękawami, to te lepią się nam do ciała.  

Wtem zauważamy, że z naprzeciwka idzie samica z dzieckiem. Nasz Dayak szybko wysuwa się przed nas i ręką daje znak abyśmy się cofnęli, a Harry nam wyjaśnia, że ta samica lubi być agresywna... Pracownik uderzając meczetą o drzewa próbuje ją odstraszyć, lecz ta nic sobie z tego nie robiąc dalej zmierza w naszą stronę. Dayak błyskawicznie zrywa czcinę i śmigając nią w powietrzu naciera na małpę. Przez chwilę słychać szamotaninę w gęstwinie. Serce nam podchodzi do gardła.  Po czym z gęstwiny wyłania się szczerzący zęby w uśmiechu Dayak, tłumacząc przez Harry'ego, że orangutana mógł przyciągnąć widok mojej kamery i ewentualnie zawartość mojego plecaka.  Choć orangutany są z reguły spokojne i nigdy nie gryzą swoich ofiar, to obdarzone wielką siłą umieją z niej zrobić odpowiedni pożytek. Wiemy o tym i wolimy zachować bezpieczną odległość w takich przypadkach.  

Docieramy do platformy, na której urzęduje już parę samic z młodymi. Scenariusz się powtarza, bo w pewnym momencie też na lianach spuszcza się ogromny samiec. Jesteśmy otoczeni 10 orangutanami, ale najwiekszy respekt, podobnie jak i reszta wielkich małp, czujemy przed dorodnym samcem. Stale jesteśmy w ruchu starając się utrzymać bezpieczną odległość. Malajskie słowo orang-utang znaczy po prostuczłowiek lasu, co nabiera szczególnego znaczenia gdy obserwujemy jakże ludzkie zachowanie tych miłych stworzeń… ich mimikę, ciekawość, wzajemne stosunki... 

Pora wracać do łodzi. Idziemy w upale 2 km przez dżunglę, więc z radością witamy cień na łódce i powiew wiatru. Częstujemy Harry'ego rumem, który bardzo mu smakuje. Mimo, że za namową żony przeszedł na Islam, to w głębi duszy jest jednak hindusem. Przed nami 4-godzinny rejs do obozu. Na krótko przed zachodem słońca na drzewach rosnących nad rzeką zaczynają się pojawiać "nosacze" i makaki a nad nami latają potężne nietoperze. Harry nam opowiada o swojej rodzinie i miejscowych zwyczajach - musiał "wykupić" żonę za niebagatelną sume $2000! Tego typu zwyczaje zmieniają się  z wyspy na wyspę, bo np. na Sumbawa nasz przewodnik ze zdziwieniem stwierdził, że to jemu rodzina żony musiała wypłacić podobną sumę. 

Czwartego dnia wyruszamy przed świtem do Pangkalanbuun aby zdążyć na samolot do Banjarmasin, skąd mamy polecieć do Surabaya, a stamtad do Denpasar - zapowiada się dłuuugi dzień. Małym śmigłowcem docieramy do Banjarmasin i teraz czekamy na nasz samolot do Surabaya. Czas mija a samolot nie nadlatuje, a nas czeka jeszcze jedna przesiadka... Naszą trudną sytuacją zainteresował się sam kierownik lotniska - w Indonezji dobrze jest być Europejczykiem - dzwoni na lotnisko w Surabaya, że z Banjarmasin spóźnionym samolotem przyleci dwoje białych pasażerów. Wychodzi z nami na płytę i osobiście dopilnowuje, aby naszą walizkę umieścić na samej górze. Kiedy lądujemy w Surabaya, słyszymy nasze imiona przez megafon, więc pędzimy do naszej bramki. Z przeciwnej strony przez tłum przedziera się pracownik lotniska z naszymi kartami pokładowymi - nietrudno nas w tłumie rozpoznać - i pomaga nam torować drogę do wyjścia. Przed schodami do samolotu tłumaczymy jeszcze, że nasz bagaż jest w tamtym samolocie. Ktoś kogoś wysyła i po chwili przyjeżdża nasza walizka, którą pakują do luku bagażowego. Ufff! Za półtorej godziny jesteśmy już w naszym hotelu w Denpasar. Kolacja, relaks i spać... 

Być w Indonezji i nie odwiedzić smoka-kuzyna z Komodo, to tak jak być w Rzymie nie widziec papieża. Smoki z Komodo to największa na świecie odmiana waranów. Mierzą 3 metry i ważą 120 kg. Ich żarłoczność jest legendarna. W ciągu pół godziny potrafią pożreć wraz z kopytami i rogami dorodnego jelenia. Za jednym posiedzeniem zjadają porcję równą połowie ich wagi. Ten szczególny gatunek zamieszkuje tylko 3 małe wysepki należące do Indonezji: Komodo, Rinca oraz zachodnią część Flores. 

Wcześnie rano lecimy śmigłowym samolotem do miasteczka Bima na wyspie Sumbawa. Lotnisko jest małe i bagaż bierze się prosto z samolotu. Nowa wyspa - nowe krajobrazy. W mieście robimy jeszcze małe zakupy - parę butelek piwa - i to trzeba wiedzieć gdzie, bo Sumbawa jest bardzo muzułmańska. Następnie przez góry wąską drogą jedziemy do portu. Po 2 godzinach jesteśmy na miejscu. Załoga liczy 4 osoby plus kucharz, którego wzięliśmy po drodze, plus nasz przewodnik - innymi słowy dajemy zarobić sześciu osobom przez 3 dni.  

Zjadamy pyszny lunch na stateczku - zdążyliśmy zanim zaczęło zdrowo kołysać. Nawet pójście do toalety stanowi problem. Trzeba się dobrze trzymać, aby nie wypaść za burtę. W pewnym momencie większa fala rozbija się o burtę i mnie zalewa od stóp do głów. Schodzimy pod pokład i kładziemy się na kojach. Jest duszno, ale mniej się odczuwa skutki kołysania.Po 3 godzinach wpływamy na spokojniejsze wody. Z ulgą wychodzimy na pokład i rozwieszamy mokre ubranie. Jemy pyszną kolacje, którą nasz kucharz nie wiadomo jak przyrządził  na woku na rufie kołyszącej się łodzi, a posiłek składał się z 4 gorących dań! Częstujemy piwem naszą załogę, a oni w rewanżu nalewają nam jakiejś pardzo dziwnej wódki, którą wypijamy w imię przyjaźni polsko-indonezyjskiej. No, niby wszyscy muzułmanie a gorzałę piją niegorzej od nas... 

Zarzucamy kotwicę w zacisznej zatoce u brzegu Komodo. Oglądamy rozgwieżdżone niebo i idziemy spać. Budzimy się przed świtem. Na śniadanie kucharz robi nam wspaniałe placki z bananami. Załoga podnosi kotwicę i za 20 minut podpływamy do Komodo. Odczuwamy takie podniecenie jakbyśmy za chwile mieli się spotkać oko w oko z King Kongiem. Prowadzi nas młody ranger uzbrojony w rozwidlony kij - domyślamy się, że w razie ataku będzie nas nim bronił do ostatniej kropli krwi. Słońce nieźle grzeje. Po godzinnej wędrówce natrafiamy na pierwszy okaz. Wieki smok leży nieruchomo i tylko powoli mruga oczyma. Tak wspaniale zlewa się z otoczeniem, że o mało co na niego nie wchodzę. Na tym właśnie polega taktyka ataku smoków z Komodo - ofiara często sama wpada im w łapy zakończone wielkimi jak sztylet i ostrymi jak brzytwa pazurami. Druga metoda polega na cichym i powolnym skradaniu się do niczego nie podejrzewającej ofiary i zatopieniu w jej ciele nasączonych trucizną wielkich kłów. Ofiara z reguły zdąży uciec, ale wkrótce poczuje skutek jadu a komodo są cierpliwe i wiedzą, że prędzej czy później i tak padnie ich łupem. Po chłodnej nocy waran musi "naładować baterie" leżąc na słońcu i choć ten wygląda , że jeszcze mu daleko do "mocy optymalnej", to ranger nas ostrzega aby się do niego nie zbliżać.  

Kilkaset metrów dalej zauważamy następnego smoka. Ten jest już bardziej aktywny. Co chwile wypuszcza  długi rozwidlony język, który obok słabego wzroku, jest  narzędziem jego głównego zmysłu - zmysłu smaku. Warany nie mają węchu ani słuchu, więc polegają głównie na swoim języku. Z czym większą częstotliwością się on porusza, tym lepiej "smakują" swoją potencjalną ofiarę. Obserwując smoka domyślam się, że mu musimy smakować, na razie tylko na odległość :-) Teraz powoli rusza w naszą stronę, więc my się wycofujemy nie chcąc stać się jego lunchem. Idąc dalej przez las widzimy dziką świnię - to coś bardziej odpowiedniego dla warana, niż my, kościści Europejczycy. Cykl pokarmowy na Komodo jest mniej więcej taki: najpierw dorosłe dzikie świnie zjadają smocze jaja i małe smoki a później, gdy te dorosną, zjadają duże dzikie świnie, więc wszyscy są kwita. 

Widzimy trzeci okaz, który powoli zagłębia się w gęstwinie lasu. Przez chwilę idę z kamerą jego tropem, lecz wkrótce daję za wygraną, bo podczas, gdy on się zgrabnie przemyka tuż przy ziemi, to mnie zatrzymuje coraz gęściej rosnący busz. Czas wracać do łodzi. Czeka nas długa podróż powrotna, na szczęście morze jest spokojniejsze i na sucho docieramy na Sumbawa. Jedziemy z powrotem przez gory do Bima. Mamy teraz troche więcej czasu, więc od czasu do czasu przystajemy by oglądnąć różne ciekawostki. Jedną z nich jest plantacja orzeszków ziemnych. Na surowo zaraz po wyciągnięciu z ziemi smakują bardziej jak zielony groszek niż orzechy. Sumbawa jest pełna kóz. Wszystkie są takie filigranowe, i takie śliczne, i chętnie się dają pogłaskać, a futerko mają takie aksamitne i tulą się do człowieka jak pieszczotliwy kiciuś. I aż strach pomyśleć, że się je zjada jako satay... 

Nim rozstaliśmy się z naszą zalogą, to dla każdego przygotowaliśmy napiwek zapakowany do prowizorycznie zrobionych z kartek papieru kopert. Najbardziej zaskoczony takim obrotem sprawy był nasz kucharz, którego na dodatek Mariola bardzo chwaliła za pyszne jedzenie i zapytała o przepis na placki z bananami. Kucharz, któremu aż oczy się szkliły od miłego potraktowania go, oznajmił, że rano przyjdzie do naszego hotelu i nam zrobi placki na śniadanie i... słowa dotrzymał. Siedzimy więc w hotelowej restauracji i pałaszujemy ze smakiem pyszne placki. Obok siedzą jacyś Holendrzy, przyglądają się menu i ukradkiem spoglądają w naszą stronę. Gdy podchodzi do nich kelnerka, dyskretnie wskazują na nas i chcą zamówic to samo, ale kelnerka oznajmia: -Bardzo mi przykro, ale ci państwo mają własnego kucharza... Do dziś z rozrzewnieniem wspominam ten moment :-) 

Gdy przybywamy na lotnisko, okazuje się, że nasz samolot się spóźni parę godzin. Zamiast czekać w dusznym budynku, kładziemy się  na trawce przy pasie startowym. Co chwila ktoś podchodzi by z nami pogadać łamanym angielskim. Jakiś pracownik lotniska oferuje, że przywiezie nam z domu piwo. Za pół godziny wraca, ale jako, że jest ciepłe zanosimy ja na pół godziny do lodówki w poczekalni. Ląduje jakiś samolot. Tak, to nasz, ale leci jeszcze na jakąś wyspę, będzie  z powrotem za godzinę. Na Bali dolatujemy spóźnieni 5 godzin. 

Nim udamy się w długą podróż powrotną, mamy jeszcze parę dni relaksu na Bali i czas na uporządkowanie notatek. Z perspektywy czasu możemy dziś powiedzieć, że spośród wszystkich odwiedzanych przez nas  dotychczas krajów, Indonezja zajmuje w naszym prywatnym rankingu pierwsze miejsce. Ten osobliwy kraj jest niezwykle zróżnicowany etnicznie, kulturowo, geograficznie, ma ciekawą historię, przyrodę i miłych ludzi, którzy ukradną wam uśmiech...

Ta wyspa w kształcie ośmiornicy od dawna wzbudzała mą ciekawość a teraz nie mogę uwierzyć, że za godzine postawię tam nogę. Lądujemy w Ujung Pandang. W oddali rysują się wysokie góry. Miejsca, przez które jedziemy są niezwykle malownicze. Po lewej stronie jest morze, a konkretnie Cieśnina Makassar oddzielająca południową "mackę" Celebesu od Borneo. Na wodzie stoją wysokie bambusowe wieże, z których rybacy zarzucają sieci. Wiekszość domów ma charakterystyczną budowę. Zbudowane są na palach. W ten sposób cały dom jest łatwo wentylowany a pod spodem jest dużo cienia i dużą część dnia ludzie tam właśnie spędzają. Po prawej stronie z płaskich pól ryżowych wyrastają pionowo pojedyncze wzniesienia - widok jedyny w swoim rodzaju!! Po 3 godzinach jazdy krajobraz wyraźnie się zmienia i zaczynają się wąskie i kręte górskie serpentyny. 4-godzinna jazda po nich przyprawia nas prawie o mdłości, więc radośnie witamy cel naszej dzisiejszej podróży: stylowy hotel z tradycyjnymi domami tom-konan w pobliżu miasteczka Rantepao. Na kolacje próbujemy miejscowych przysmaków: wino palmowe (osobliwy smak - nie dziwię się dlaczego nie zdobyło rynków światowych), wieprzowinę zapiekaną w bambusie i zupę z ogona bawoła. Zupa była najlepsza. 

Jednym z największych ewenementów etnicznych dzisiejszej Indonezji jest lud Tana Toraja zamieszkujący środkowy Celebes. Jak głosi legenda przybyli tu przed wiekami na łodziach, ktore odwrócili do góry dnem zmieniając je w domy - to by poniekąt tłumaczyło osobliwy i niespotykany kształt ich domów i spichlerzy na ryż. Największą osobliwość ich życia stanowią jednak praktyki pogrzebowe. Torajowie nie grzebią zmarłych w ziemi... Gdy umrze członek rodziny przechowuje się go w domu czasem aż przez rok. Zwykle nieboszczyk leży podwieszony pod sufitem i traktuje się go przez ten okres jak osobę nie zmarłą, lecz chorą. Następnie urządza się pogrzeb, na który w zależności od zamożności rodziny zaprasza sie nawet setki członków rodziny z najdalszych zakątków. Stypa trwa czasem i 2 tygodnie a przyjezdni przywożą jako podarunki setki świń i bawołów, ktore zabija się rytualnie w czasie niekończącej się uczty. Bardziej majętni obywatele chowają zmarlych w murowanych grobowcach (obowiązkowo nad ziemią) lub w wykutych wielkim nakładem sił wnękach w skałach, których jest tu mnóstwo w okolicy. Bardziej ubodzy wkładają ciala zmarłych do grot lub wielkich drewnianych trumien, często bogato zdobionych. Gdy minie około 5 lat i z butwiejącego ciała zaczną wychodzić kości, wówczas czyści się je z resztek i wstawia do trumien wiekuistych, ktore zawiesza się wysoko na skałach. W takim jednym wiszącym grobie często są szczątki całej rodziny. Gdy umierają małe dzieci, ich ciała chwa sie w dziuplach drzew, a te z czasem zasklepiają się tworząc naturalny grób i w ten sposób jej mały mieszkaniec na zawsze łączy się z naturą. 5 lat później podróżując po Madagaskarze spotkałem się dwukrotnie z podobnymi praktykami, ale jakby nie było najliczniejsze plemie malgaskie, Merina przybyło na Madagaskar około 2000 lat tem właśnie z wysp dzisiejszej Indonezji... 

Nasz miejscowy przewodnik, Joko znający dobrze lokalne zwyczaje za pieniężny podarunek w wysokości 100 000 rupii wprowadza nas na ceremonię jako specjalnych gości.  Okres lata, czyli pory suchej jest akurat najlepszym okresem na pogrzeb i przechowywane przez wiele miesięcy zwłoki chowa się właśnie teraz. Jest to bardzo wystawny pogrzeb - znak, że zmarły pochodził z zamożnej rodziny. Około 200 osób w tradycyjnytch strojach siedzi w prowizorycznie zbudowanych szałasach bez ścian, dzięki czemu jest dobry przewiew, jakże potrzebny, zważywszy, że szałasy umieszczone są wokół dziedzińca, nad którym unosi się zapach krwi i wnętrzności, bowiem kilku rzeźników niestrudzenie oporządza dziesiątki zabitych świń i bawołów. Co kilka minut przez dziedziniec przechodzi barwny orszak innego klanu z kondolencjami i podarunkami w postaci wielkich świń o czarnej sierści, które niesione są na bambusowych drągach i piszczą wniebogłosy.  Wielkim zaszczytem dla gospodarzy jest podarunek w postaci bawoła, zwłaszcza jeśli jest koloru białego - bo jego cena jest równa 3-4 czarnym. Siadamy na platformie dla specjalnych gości a nad nami leżą zwloki zmarłego pół roku wcześniej członka rodziny. Zostajemy poczęstowani kawą i ciastkami, które są miejscową specjalnością.  

Innego dnia robimy obchód miejscowych cmentarzy, czy raczej miejsc pochówku, bo są one bardzo rozrzucone. Joko prowadzi nas w górę wąską ścieżką tuż przy skałach. Naszym oczom ukazują się stare rzeźbione trumny zawieszone nad przepaścią. Niektóre są już mocno nadgryzione zębem czasu i przez wielkie dziury wyzierają ludzkie piszczele i czaszki. Na samej górze jest pieczara, w której stoi szereg starych drewnianych trumien, z których wysypują się ludzkie kości... Przy trumnach leży jedzenie i butelki po coca-coli - to dla zmarłych. W wielu miejscach pochówku stoją prawie ludzkiej wielkości kukły tau-tau. które reprezentują podobizny zmarłych.  

Innym razem Joko nas zabiera na pieszą wycieczkę po okolicy. Idziemy przez pola, góry i dżunglę, w której co chwilę ukazuje się jakaś wieś z molowniczo wkomponowanymi w krajobraz tradycyjnymi domami tongkonan. Idąc obserwujemy życie: tu kobiety niosą ciężkie tobołki, tam chłopiec myje pieczołowicie bawoła - pewnie jako prezent na pogrzeb, to znowu dwaj mali chłopcy przywiązawszy na sznurku 2 potężne żuki latają nimi jak samolotami na uwięzi. Ponieważ stoją za blisko siebie, to oba owady się zaplątują. Naszą uwagę zwraca chłopiec karmiący bialego bawoła ręką patrząc mu prosto w oczy. Joko nam tłumaczy, że robi się tak aby bawoła przyzwyczaić do takiej rutyny, aby się nie bał gdy zostanie rytualnie zabity w czasie pogrzebu. Wówczas kat  podrzyna mu gardło patrząc mu też prosto w oczy. Mieliśmy sposobność zobaczyć taką scenę w czasie wspomnianej stypy, ale świadomie zrezygnowaliśmy. Ciekawa rzecz, że o ile na Bali często widzieliśmy bawoły przy pracy na polach, to na Celebesie służą tylko jako maskotki, które się zjada na stypie. 

Trafiliśmy też na targ w Rantepao. Wieprzowina cieszy się tu największym powodzeniem. Nic więc dziwnego, że Torajowie nigdy nie przeszli na Islam - ewidentnie smak wieprzowiny przemawia do nich bardziej niż mądrości Mahometa. Joko zwrócił naszą uwage na starsze kobiety, które stale coś przeżuwały. Okazało się, że pewien gatunek orzechów zmieszany z tytoniem tworzy wspaniałe ciasto na ciasteczka, będące miejscowym rarytasem. A oba składniki miesza się w ustach starych kobiet...  Wypluwaną masę formuje się w kulki, suszy i już są gotowe do spożycia. Na pytający wzrok Joko czy mamy ochotę spróbować, wymawiamy się, że jesteśmy na diecie :-) 

W jednej z wiosek trafiamy do szkoły podstawowej. Wszystkie dzieci ubrane są w jednolite mundurki: białe bluzki lub koszule i czerwone spódnice lub spodenki. Jest tylko kilka klas i pani dyrektor zarządza krótką przerwę i oprowadza nas po szkole. Dzieci na nasz widok są bardzo podniecone, więc z lekcji i tak by nic nie wyszło. Na koniec robimy sobie wszyscy razem pamiątkowe zdjęcia i na dużym globusie pokazujemy skąd jesteśmy. -O Polandia! To ten kraj, który ma taką samą flagę jak my tylko na odwrót - od razu nas kojarzą.

Java

Celebes

Na naszą pierwszą dziewiczą podróż po wielkiej i bezkresnej Azji wybralismy Indonezję. Argumentów za takim wyborem było kilka, ale pewnie swoją role odegrał znowu Szklarski, ktory kazał Tomkowi Wilmowskiemu wraz z dzielnym bosmanem Nowickim przedzierać się przez dżunglę Nowej Gwinei, która, jakby nie było też jest częścią tego wielkiego kraju. Tym razem , co prawda, nie dane nam było dotrzeć do tego zakątka Indonezji, ale po kolei... 

Warto nadmienić, ze nasza podróż miala miejsce w 2003 roku, gdy nad Azją szalał SARS a Indonezja wciąż jeszcze była w szoku po niedawnym ataku terrorystycznym na Bali. Niewątpliwym plusem takiego stanu rzeczy były niskie ceny za przelot i pobyt w Indonezji, która była na czarnej liście turystów, zwłaszcza australijskich.

Dotarcie do Denpasar na Bali, które miało być naszą bazą wypadową w czasie naszego 5-tygodniowego pobytu w Indonezji zabrało nam 30 godzin. Loty na Pacyfikiem mają swój urok. Choć z Los Angeles do Hong Kongu lot trwa "tylko" 16 godzin, to wrażenie jest ciut inne, zwłaszcza gdy porówna się kalendarz lotu. Startujemy z LA w niedzielę o 23:00 czasu miejscowego a w HK lądujemy o 7:00 we wtorek... I jak tu nie być zdezorientowanym. Na lotnisku w HK służby medyczne mierzą wszystkim pasażerom temperaturę wkładając każdemu termometr do ucha. Przechodzimy pomyślnie próbę "ciała" i teraz mamy 3 godziny na wyprostowanie nóg i pleców. Blisko 6-godzinny lot do Denpasar to pestka, zwłaszcza, ze widoki są ciekawe. Widok  nieprzerwanej dżungli Borneo od razu uruchhomił moja nostalgiczną wyobraźnię i przypomniał wszystkie przeczytane w młodości książki podróżnicze, których akcja rozgrywała się w tym rejonie świata.

Bali wita nas duszną i gorącą pogodą. Zarezerwowany na internecie hotel okazuje się bardzo elegancki. Chlodny, klimatyzowany pokój i czysta pościel, to to czego nam w tej chwili potrzeba. Na drugi dzień rano spotykamy się agentem, z którym wcześniej nawiązaliśmy kontakt internetowy, aby zaaranżować naszą podróż po Indonezji. Zaczniemy od 8-dniowego objazdu Bali samochodemi. Dostaniemy samochód z kierowcą, który zna teren. Dalsze plany to 2 miejsca na Jawie, Celebes, smoki komodo i orangutany. Te ostatnie planowaliśmy zobaczyć na Sumatrze, lecz z uwagi na niepokoje w rejonie Ace, Putu nam sugeruje alternatywne miejsce - Borneo. A więc moje marzenie postawienia nogi na tej wyspie się spełni!! 

Po 2 dniach, które przeznaczyliśmy na dochodzenie do siebie, przyjeżdża o świcie nasz kierowca, który też ma na imię Putu. Imię to jest bardzo popularne na Bali bo w tutejszym języku znaczy "pierworodny", i nie ma znaczenia jakiej płci jest dziecko, więc średnio 25% osób na Bali nosi imię Putu.  Indonezja jest najwiekszym muzułmańskim krajem na świecie, lecz Bali jest w 95% procentach hinduistyczne. W zasadzie powinien to być osobny kraj, gdyż etnicznie mieszkańcy tej niewielkiej wysepki różnią się od reszty mieszkańców Indonezji. Z resztą na dobrą sprawę każda większa wyspa stanowi odrębną krainę. Przed wiekami rejon ten podbili i skolonizowali Holendrzy i kiedy po II wojnie światowej nowy rząd przejął władzę, to w naturalny sposób przejął całą spuściznę po Holendrach w postaci tysięcy różnych wysp i wysepek, który nazywa się Indonezja. 

Gęstość zaludnienia na Bali jest dwukrotnie większa niż w Japonii i nigdy człowiek nie jest tu sam. Czy się idzie nocą na wulkan, czy w spiekocie spaceruje się po polach ryżowych, to zawsze spotyka się ludzi. Bali nie jest miejscem dla osób szukających ciszy i spokoju po całorocznym zgiełku i stresie. Ale jeśli jest się odpornym na tego typu niedogodności to można tu odnaleźć perełki niespotykane nigdzie indziej. Na wyspie jest około 25 tysięcy światyń. Tych głównych i najwspanialszych jest w granicach 30. Trudno jest wskazać na te najciekawsze, bo każdy będzie miał swoje ulubione. Parę zwróciło moją szczególną uwagę. Gowah Lawah jest świętą jaskinią, w której mieszka coś pół miliona nietoperzy. U jej wejścia jest świątynia. Śpiewy modlitwy mieszają się z głośnym piskiem nietoperzy a dym z wonnych kadzideł przenika się ze strasznym smrodem nietoperzowych odchodów. To się dopiero nazywa wiara w boga!! 

Świątynia Gunung Kawi wyróżnia się pięknym położeniem i swoistą prostotą. Warto zboczyć kawałek z drogi by tu przyjść. Podobnie świątynia Pura Luhur Batukau - przyjezdni z rzadka tu docierają, przez co można tu znaleźć błogi spokój i ciszę, coś, co na Bali jest darem od boga. Jest to jedyna drewniana świątynia na wyspie a do tego bardzo malowniczo położona. Amatorów misternych wzorów na pewno nie zawiedzie świątynia Bogini Ryżu - Pura Beji. Inną mniej odwiedzaną atrakcją jest wieś Tanganan, której początki datują się w XIV wieku. Jej mieszkańcy specjalizują się w tkaniu ikat - bardzo żmudnej tkaniny tkanej z fragmentarycznie barwionych nici, ktore podczas tkania układają się we wcześniej zaprojektowany wzór. Utkanie płótna wielkości małego prześcieradła może zająć i 5 lat. Ale ludzie sobie potrafią komplikować życie :-) 

Niektóre miejsca na Bali są tak malownicze, że wysiadamy z samochodu i umawiamy się z Putu, aby zaczekał na nas 2 km dalej, bo my pójdziemy pieszo. Chłopak z niedowierzaniem na nas patrzy wietrząc jakiś żart albo podstęp, bo komu by się chciało w upał maszerowć skoro jest klimatyzowany samochód... Z Putu mamy od czasu do czasu pewne kulturowe "rożnice". Raz prosimy go by nas zawiózł do sklepu monopolowego, bo chcemy kupic jakiś alkohol w celu odkażenia organizmu. Chłopk zawiózł nas z dumą do najdroższego miejsca dla milionerow, gdzie były tylko koniaki po $300 lub Johnny Walker Blue Label, po czym na nasze spostrzeżenie, że to jest dla nas za drogo, z wielką dumą potwierdził: -Tak jest bardzo drogo! I uśmiechnął się od ucha do ucha, ufając, że nam bardzo musiał zaimponować. Innym razem wzięliśmy go jako tłumacza na targ by nam pomógl kupic różne tropikalne owoce. Wybraliśmy kilka rożnych owoców a gdy przyszło do zapłacenia kobiecina rzuciła sumę, która nas powaliła - to tak, jakby ktoś za jabłko, gruszkę, 2 truskawki i 4 czereśnie zażądał w Polsce 100 zł. Myśleliśmy, że się przesłyszeliśmy, ale Putu tylko z rozbrajającym uśmiechem dodał: -Jest bardzo drogo. Parę tygodni później, gdy byliśmy na Celebesie, czyli w miejscu, gdzie turyści już tak licznie nie przybywali, zażenowana kobieta w ogóle nie chciała przyjąć pieniędzy, za kilka takich owocków to jej się nawet nie chciało liczyć ile to może kosztować... 

Piątego dnia podróży po Bali zatrzymujemy sie nad jeziorem Batur, ktore położone jest wewnątrz dużego wulkanu. Nasz hotel leży na jednej z krawędzi, a po drugiej stronie jest wieś znana z tego, że nie kremują umarłych, lecz zostawiają ich ciała na pożarcie sępom. Odor rozkładających się ciał mają zabić drzewa, pod którymi leżą ciała... Putu indagowany czy da się tam dojechać, odpowiada, że można tam tylko dopłynąć łodzią. On by tam nigdy nie popłynął, bo jest niebezpiecznie, gdyż mieszkańcy są wrogo nastawieni do przybyszów a utrzymują się z rolnictwa i żebrania...  

Nazajutrz o 3:45 w środku nocy wyruszamy pieszo na szczyt wulkanu Batur. Jest kompletnie ciemno a na dodatek gęsta mgła. Nasze mikroskopijne latarki najpierw wywołują zdrowy śmiech u przewodników, ale po chwili wzbudzają zachwyt - tyle światła z takiego maleństwa!! O szóstej jesteśmy na szczycie. Za pół godziny wychodzi słońce, ale nic nie widzimy przez gęstą mgłę. Przychodzą do nas małpy, z którymi dzielimy się śniadaniem. Kusi je jedzenie, lecz boją się brać z ręki, więc podchodzą i głośno parskają. Jedzenie biorą dopiero gdy się je położy na ziemi i zrobi się 3 kroki do tyłu. Takie maniery to rozumiem :-) O siódmej mgła miejscami rzednie i robi się jaśniej. Idziemy oglądać wnętrze głównego krateru. Robi ono groźne i ponure wrażenie. Ze szczelin wydobywa się gorąca para. Schodzimy do niższych kraterów - wszystkie wyglądają groźnie. Droga jest bardzo zdradliwa. Miejscami idziemy nad urwistym brzegiem krateru. Trzeba bardzo uważać aby sie nie poślizgnąć ani nie potknąć. Upadek może sie źle skończyć, gdyż wokół są ostre jak szkło wulkaniczne skały. Mgła wreszcie ustępuje i naszym oczom ukazują się przepiękne widoki, które trochę osładzają nam meczące zejście. 

Po 8-dniowym Tour de Bali wracamy do naszej bazy czyli Denpasar. Mamy 2 dni na zrobienie prania i złapanie oddechu. Siedzę przy basenie, popijam zimne piwo i staram sie rozszyfrować skąd kto jest. Parę śniadych dziewczyn chyba mówi po portugalsku - czyżby Brazylijki? Dwie blondwłose dziewczyny grają w piłkę. Dryblowanie i główkowanie nieźle im idzie. Mówią z australijskim akcentem - no tak Australia ma dobrą żeńską drużynę piłkarską. Tuż obok pani rozmawia z synkiem po rosyjsku, ale chyba nie mieszkają w Rosji, bo mu każe mówić po angielsku. Dzieciak musiał jej coś niezbyt grzecznie odpowiedzieć, bo kobieta go strofuje po rosyjsku, mówiąc aby uważał co mówi, bo niektórzy mogą znać rosyjski, tu odruchowo spoglądając na mnie...

Komodo and Sumbawa