Chile
Powrót do Santiago
Po 23 godzinach autobus przybywa co do minuty do Santiago. Do odlotu samolotu na Wyspe Wielkanocna mamy jakies siedem godzin wiec zamiast czekac na lotnisku postanawiamy zabawic sie w "swiatowych" ludzi i jedziemy do hotelu. Tu z przyjemnoscia wchodzimy pod prysznic i przebieramy sie. Wykorzystujemy sytuacje i postanawiamy zostawic jedna walizke na tydzien w hotelu tak zeby na Wyspe wziac tylko jedna mniejsza, wiec sie musimy przepakowac. Pozniej idziemy na lunch do chinskiej restauracji. Najsmieszniejsze w tym wszystkim jest to, ze chodzac wiele razy w Stanach do orientalnych restauracji przyzwyczailismy sie do transkrypcji angielskiej chinskich nazw a tu nagle to wszystko jest w hiszpanskiej. Po obiedzie relaksujemy sie jeszcze chwile w hotelowym ogrodzie i lapiemy na ulicy taksowke i jedziemy na lotnisko.
Wyspa Wielkanocna
Cieszymy sie, ze spedzilismy chwile w hotelu i odswiezylismy sie bo teraz czeka nas dosc dluga podroz. Na lotnisku postanawiamy kupic pare drobiazgow z mysla o dzieciach gospodarzy, u ktorych sie zatrzymamy na Wyspie, lecz okazuje sie, ze nie mozemy kupic nic w sklepie wolnoclowym lecac na Wyspe Wielkanocna. Skad my znamy takie dziwne przepisy ... ? Zwazywszy, ze ceny w miescie sa takie same.
Elektroniczna mapa stale pokazuje pozycje samolotu i predkosc wiatru, ktory wieje w przeciwna strone 220km/g. Nasza podroz trwa az 6 godzin. Wreszcie zblizamy sie do celu. Jest juz zupelnie ciemno. Wiatr zmniejszyl sie do 50km/g. Podchodzimy do ladowania, samolotem zdrowo rzuca. Tu mi sie przypomina jak kilka lat temu ladowalismy w San Francisco, tez byl wiatr i pilot po dwoch probach wyladowal gdzie indziej. Tu takiej mozliwosci nie mamy. Na szczescie wszystko idzie gladko. Wychodzimy na pas startowy, gdzie ostro hula wiatr. Z lotniska jedziemy do domu tubylcow a nie do hotelu. Dom jest polozony w ogrodzie przypominajacym tropikalna dzungle. Pokoik mamy skromny ale czysty. Mimo tropiku w nocy jest jednak chlodno i spimy pod trzema kocami. Wreszcie przez kilka dni nie musimy sie pakowac ani spieszyc.
Na drugi dzien spotykamy sie z innymi lokatorami Luciji. Jest mieszane malzenstwo niemiecko-angielskie i mlody Amerykanin z Californii – Jon, specjalista od mikroelementow komputerowych. Zaraz po sniadaniu razem z Jonem idziemy na plaze,gdzie ogladamy juz pierwsze posagi. Schodzimy w dol na plaze, gdzie na tle morza rysuje sie cala grupa monumentainych figur. Widok przerasta nasze wyobrazenia a dodatkowego kolorytu dodaje przepiekna tecza unoszaca sie nad morzem. Pozniej wybieramy sie na objazd wyspy z przewodnikiem. Do naszej malej grupy dolacza jeszcze Jill – Angielka, specjalistka od szczurow. Jest wysylana w rozne miejsca na swiecie, gdzie pojawiaja sie plagi tych inteligentnych gryzoni i trzeba z nimi walczyc. Na Wyspe trafila tylko dla przyjemnosci.
Pogoda jest zmienna, raz wychodzi slonce to znowu sie chmurzy i kropi przelotny deszczyk. Kazdy slyszal o Wyspie Wielkanocnej i ma jakies wyobrazenie o niej ale kazdego z nas troche zaskakuje rzeczywistosc. Wnetrze wyspy jest tropikalne ale wybrzeze jest skaliste i trawiaste. Wyspe zamieszkuje 3500 ludzi i 4000 dzikich koni, ktore walesaja sie stadami po calej wyspie. Okolo polowa mieszkancow jest pochodzenia polinezyjskiego i porozumiewaja sie jezykiem rapa nui, ktory podobnie jak inne jezyki polinezyjskie ma duzo samoglosek i latwo wpada w ucho, zwlaszcza nam bo wszystkie dzwieki brzmia jak po polsku. Polinezyjska czesc mieszkancow jest potomkami ludzi przybylych tu okolo 2000 lat temu z archipelagu Markesow. W podobnym czasie dotarla tu rowniez inna grupa, z Ameryki Poludniowej. W wyniku wojen plemiennych Indianie zostali zupelnie wyparci przez Polinezyjczykow. Mimo, ze oba klany nie zyly ze soba w przyjazni to laczyla je dziwna wspolna idea wykuwania w skalach monumentalnych posagow, z ktorych najwieksze waza 280 ton i dochodza do 11 metrow wysokosci. Posagi sa w roznym stanie – niektore niewykonczone wciaz wtopione sa w wulkaniczne skaly wulkanu Rano Raraku, inne wykonczone sa czesciowo, wkopane w ziemie i pozostawione na zboczach wulkanu w drodze na miejsce przeznaczenia, inne postawione na plaskich cokolach zwanych ahu lecz zwalone glowa w dol przez zwalczajace sie klany. Czesc z nich zostalo podniesione i odrestaurowane i dumnie stawiaja czola wiatrom i zlym duchom tak jak za dawnych czasow. Kazde miejsce na wyspie, ktore ogladalismy ma w sobie duzo niepowtarzalnego i mistycznego uroku.
Wracamy do domu o 7 pelni wrazen i zapraszamy wszystkich na lampe kupionego po drodze wina. Przy kolacji towarzyszy nam rowniez Jill. Po kolacji Mariola idzie spac a ja jeszcze z reszta ide na krotki spacer na pobliska plaze zeby rozgladnac sie za Krzyzem Poludnia. Paul ma cala mape nieba widzianego z poludniowej polkoli wiec z duzymi nadziejami ide zeby wreszcie wytropic na niebie Krzyz Poludnia. Przewracamy mapy na wszystkie strony i przygladamy sie gwiezdzistemu niebu. Po jakims czasie zgadzamy sie, ze to chyba TO.
Na drugi dzien idziemy pieszo do miasteczka i prosimy na poczcie aby nam wbito pieczatke do paszportu. Po poludniu jedziemy taksowka do wulkanu Rano Kau, na ktorego przepascistym zboczu zbudowano w dawnych czasach tajemnicza wioske Orongo zwiazana z kultem czlowieka-ptaka. W dawnych czasach mlodzi mezczyzni schodzili po przepascistych skalach 200 metrow do morza, plyneli wplaw, gdzie roilo sie od rekinow do skal oddalonych okolo 300 m od wyspy. Tam wkladali sobie za przepaske na glowie jajko ptakow, ktore tylko tam zamieszkiwaly i wracali ta sama droga na wyspe, gdzie musieli sie wspiac po skalach na gore. Z domu naczelnika rostaczal sie piekny widok zarowno na bezkresny ocean jak i w druga strone do wnetrza krateru.
Dzis jest sroda i wynajmujemy rano maly samochod terenowy. Zaczynamy od miasteczka, skad Mariola chce zadzwonic do swojej mamy do Warszawy. Jest malutki budyneczek, obok ktorego jest wielki talerz satelitarny. Pytamy sie ile kosztuje rozmowa z Polska. Pani jest dosc zdziwiona naszym pytaniem ale nie ma sprawy $3 za minute, prosze z tej kabiny. Jakosc dzwieku nie jest najlepsza no ale to w koncu nie o to chodzilo.
Jedziemy jeszcze w inne miejsca na wyspie, gdzie jeszcze nie bylismy. Wszedzie jest pusto, i w niewielu miejscach spotykamy ludzi. Czujemy jakbysmy mieli cala Wyspe dla siebie. Po obiedzie jedziemy na zaciszna plaze Anakena, nad ktora wznosi sie niewysoki wulkan a obok stoi grupa posagow. Bardzo urocze miejsca. Postanawiamy to zostac juz do wieczora. Choc nie jest zbyt cieplo bierzemy sie na odwage i wchodzimy do morza. Woda jednak nie jest az taka chlodna jak myslelismy. Na calej plazy sa tylko jeszcze trzy osoby i maly piesek, ktorego poznalismy juzkilka dni wczesniej w innejczesci wyspy. Tym razem podchodzi do nas i daje sie poglaskac. Wieczorem jedziemy na wystepy miejscowego zespolu. Wystep jest bardzo wysokiej klasy mimo, ze sa to amatorzy. Duzemu zespolowi tanecznemu towarzyszy dosc pokazna grupa instrumentalna i wszyscy spiewaja. Poniewaz sala jest niewielka to tym bardziej z nimi "uczestniczymy" w spektaklu. Po wystepach kupujemy dysk z ich muzyka.
Nastepnego dnia jedziemy w miejsca, ktore nam sie najbardziej podobaly a wiec do kamieniolomow Rano Raraku. Towarzysza nam Jon i Jill. Pogoda tego dnia nie jest najlepsza i wczesniej bardzo padal deszcz, ktory bardzo rozmoczyl nie najlepsza drogi na wyspie. W kilku miejscach blogoslawimy naped na 4 kola, bo w przeciwnym razie moglibysmy miec klopoty z przejazdem. Dzis wieczorem Paul z rodzina wyjezdza lecac dalej na Tahiti. Korzystamy z tego i dajemy Lucii wolne od gotowania nam obiadu i z Jonem i Jill idziemy do restauracji. Wymieniamy adresy bo jutro na nas kolej. W poludnie przylatuje samolot z Tahiti, ktorym polecimy do Santiago.
Dzis rano idziemy jeszcze pokupowac rozne pamiatki a pozniej jedziemy na lotnisko. Tu mamy maly klopot bo Herman, u ktorego wynajelismy samochod sie spoznia. Samolot juz czeka na plycie a pasazerowie juz powoli zbieraja sie na pasie. Na szczescie (dla niego) zdazyl, bo tak musialbym zostawic kluczyki i pieniadze u kogos, kogo nie znam. Samolot startuje pod wiatr na zachod po czym pilot robi nawrot na niskiej wysokosci nad wyspa. Mamy bardzo duzo szczescia bo akurat siedzimy po dobrej stronie i widzimy jeszcze raz niektore miejsca, w ktorych bylismy. Jestesmy pod duzym wrazeniem – nie ma takiego drugiego miejsca na swiecie.
Powrót
Po pieciu godzinach ladujemy w Santiago. Jest juz wieczor wiec wkrotce idziemy na obiad do “naszej” chinskiej restauracji. Robimy plany jak spedzic pozostale 3 dni w Chile. Postanawiamy jednego dnia pojechac autobusem do Pomaire, znanego z wyrobow ceramicznych a drugiego dnia do Valparaiso — drugiego co do wielkosci miasta w Chile polozonego nad oceanem. Miasto ma ciekawa zabudowe bo ciagnie sie waskim pasem wzdluz morza i wspina sie na strome zbocze gor, ktore ciagna sie moze 2 km od brzegu. Ulice sa bardzo strome i niektore nadaja sie tylko dla pieszych. Aby mieszkancom bylo latwiej pokonywac duze wzniesienia wybudowano 16 kolejek linowych. Najstarsze pochodza z XIX wieku. Jedziemy dwoma i podziwiamy panorame miasta, ktore ma bardzo duzo charakteru.
Zostaje nam jeszcze jeden dzien, ktory poswiecamy na zobaczenie jeszcze tych miesc w Santiago, ktorych nie widzielismy. Okazuje sie, ze juz od dwoch dni mieszkamy zupelnie sami w naszym malym hotelu wiec wieczorem kupujemy maly tort i zapraszamy dwoje wlascicieli tlumaczac im, ze jest to polskizwyczaj aby na pozegnanie zjesc razem przynajmniej deser. Widzimy, ze sa bardzo zaskoczeni nasza propozycja, ale zadowoleni.
Dzis wieczorem odlatujemy. Po calonocnym locie ladujemy o swicie w Miami, bo mamy dwugodzinna przerwe i kolo poludnia jestesmy w Chicago. Jeszcze nie mozemy uwierzyc, ze juz jestesmy z powrotem w domu. Teraz jest czas na opracowanie calego materialu filmowego, wywolanie zdjec i pora na napisanie dlugiego listu z podrozy do wszystkich najblizszych...
Bolivia
Rapa Nui (Easter Island)
Santiago
W tym roku do ostatniej chwili nie wiedzielismy czy w ogole pojedziemy na dluzsze wakacje dlatego, ze Mariola sie przymierzala do zmiany pracy. Ostatecznie jednak chec przezycia nastepnej wakacyjnej przygody zwyciezyla i zmiana pracy poszla na drugi plan. Poniewaz od pewnego czasu na powaznie myslelismy o Chile wiec utartym zwyczajem kupilismy tylko bilet tam i z powrotem do Santiago i zarezerwowalismy sobie hotel na pierwsza noc. Lot byl dosc drugi – wraz z przesiadka w Miami bylismy 14 godzin w drodze. Trasa prowadzila tak jak do Limy w zeszlym roku, nad Andami lecz tez lecac w nocy nic nie bylo widac. Wyladowalismy o 8 rano i wczesniej zamowiony kierowca czekal na nas z kartka na lotnisku zeby nas zawiezc do hotelu. Poranny ruch byl dosc duzy i Chile nie byloby poludniowoamerykanskim krajem gdyby kierowcy jezdzili bardziej rozwaznie. Nasz samochod zahaczyl sie zderzakiem z innym. Wina byla ewidentnie tamtego kierowcy, niemniej przy odrobinie trzezwego myslenia mozna bylo latwo uniknac tej kolizji. Po kilku minutach obopulnej gestykulacji towarzyszacej ogladaniu wygietych zderzakow jedziemy dale nie angazujac w to policji.
Hotel, w ktorym zatrzymalismy sie jest polozony w samym centrum miasta wiec po kilkugodzinnej drzemce idziemy na spacer po miescie. Jest piekna pogoda i cieplo – okolo 18*C. Po lunchu w milym zaulku postanawiamy odszukac agencje podrozy, ktora polecal nasz przewodnik kupiony przed wyjazdem i zaczac aranzowac nasz pobyt w Chile. Idac wzdluz jednej z glownych ulic widzimy znaczek metra i postanawiamy zejsc w podziemia i zapoznac sie z planem. I tak zaczyna sie nasza przygoda z metrem w Santiago. Pozniej juz inaczej nie podrozujemy po miescie jak tylko metrem, ktore jest bardzo nowoczesne, bezpieczne (widzi sie duzo strazy na peronach) i szybkie. System przypomina paryskie metro gdzie tez pociag, jedzie gumowymi kolami po szynach.
W agencji nikt nie mowi po angielsku wiec poszedl w ruch moj hiszpanski, ktory jak na dosc dluga przerwe nie okazal sie az tak zardzewialy jak sie obawialem. Juz po raz ktorys okazuje sie, ze zalatwianie podrozy na miejscu jest duzo tansze niz ze Stanow, nie trzeba sie tylko niczego bac, miejsca zawsze sa. I tak bilet na Wyspe Wielkanocna z Santiago jest polowe tanszy kupiony na miejscu niz w Chicago.
Na drugi dzien jest tez piekna pogoda wiec idziemy ogladac miasto. Jedziemy kolejka linowa a la Parkowa Gora w Krynicy na szczyt wzgorza San Cristobal, skad rozciaga sie piekny widok na Santiago, niestety bardzo wyraznie widac gesta warstwe smogu, ktory czesciowo przeslania majestatycznie wznoszace sie nad miastem osniezone Andy. Na szczycie jemy "lunch z widokiem" i ustalamy trase wakacji. Wieczorem postanawiamy napic sie pysznego chilijskiego wina i ku naszemu zdziwieniu okazuje sie, ze jego cena jest porownywalna z cenami w Chicago o ile wrecz nie wyzsza. Ale na pocieszenie odkrywamy, ze w restauracjach cena jest praktycznie taka sama co w sklepie. W pierwszej chwili myslelismy, ze to jest cena za lampke a nie za cala butelka. Pare razy kelnerka kilkakrotnie sie upewniala, ze na pewno chcemy cala butelke. Najpopularniejszym winem chilijskirn w Stanach sa wina z winnicy Concha y Toro, a poniewaz ta miesci sie 40 km od Santiago, wiec postanowilismy sie blizej przyjrzec jak wyglada proces robienia tego wina. Po drodze kierowca sie zatrzymal gdzies w gorach i prawie ze lzami w oczach pokazal nam kilka krzyzy przy drodze tlumaczac z zapalem, ze tu 20 lat temu mial miejsce zamach na Pinocheta a krzyze znacza mogily poleglych czlonkow jego ochrony. To nam dalo do zrozumienia, ze postac bylego prezydenta jest bardziej bliska sercu kazdego chilijczyka niz to sugeruje na przyklad prasa arnerykanska.
Po wizycie w winnicach udajemy sie na targ rybny i w miejscowej restauracji zostajemy na obiad. Mariola zamowila sobie zupe z roznymi zyjatkami i mimo, ze chciala sie ze mna wszystkim podzielic to nie mialem odwagi niektorych przysmakow sprobowac. Wieczorem zaprosilismy do siebie do hotelu na ciastka i lampke wina starsze malzenstwo z Anglii, ktore poznalismy wczesniej w winnicach. Okazalo sie, ze starsza dystyngowana pani o dzwiecznym imieniu Malgosia, jak nie trudno sie domyslec jest z pochodzenia Polka i dosc dobrze mowi po polsku. Rzecz sama w sobie nie bylaby az tak wazna ale dzieki spotkaniu z nimi dowiedzielismy sie dokladniej o mozliwosciach zwiedzania pustyni Atacama w czesci boliwijskiej. Oznaczalo to ni mniej ni wiecej, ze caly misternie ulozony plan nalezalo zmienic jezeli chcielibysmy sie udac na wycieczke, o ktorej wczesniej mielismy tylko mgliste wyobrazenie.
Puerto Montt
W piatek wczesnie rano jedziemy na lotnisko i lecimy 1000 km na poludnie do Puerto Montt. W samolocie Mariola mnie przekonala, zebysmy jednak zmienili czesciowo plany i odwolali czesc rezerwacji. W hotelu zostawiamy bagaz i wchodzimy do pobliskiej agencji podrozy. Ja gimnastykuje sie po hiszpansku a sympatyczna agentka stara sie zrozumiec o co nam chodzi. Obiecuje nam, ze w naszym imieniu postara sie zalatwic co sie da. My w tym czasie idziemy do linii lotniczych i staramy sie zmienic rezerwacje na wczesniej. Czesc zmian jest bezplatna, przy innych musmy niestety dosc duzo doplacic. Postanawiamy rowniez, ze nie zostaniemy na noc w Puerto Montt lecz wypozyczymy samochod i pojedziemy 200 km do Puyehue — kurortu z goracymi zrodlami pieknie polozonego u podnoza gor niedaleko od granicy z Argentyna. Hotel jest rzeczywiscie pieknie polozony w lesie a wewnatrz caly wykonczony w kamieniu i drewnie do sludzenia przypominajac z wygladu a zwlaszcza zapachu jakis stary i elegancki pensjonat w Zakopanem. Jemy spozniony lunch i idziemy sie kapac do basenu z goraca woda. Na drugi dzien po pysznym sniadaniu (dawno nie jadlem tak dobrej jajecznicy — chyba lata temu w schronisku na Hali Labowskiej) idziemy sie kapac do goracych zrodel a pozniej jedziemy na przejazdzke po okolicy.
Jedziemy waska droga w gorach. Pada deszcz, ktory w miare wzrastajacej wysokosci zmienia sie w mokry snieg. Dookola nas soczysta zielen kontrastuje z pruszacym sniegiem. W pewnym momencie dojezdzamy do kolejki kilkunastu samochodow. Okazuje sie, ze trzeba zalozyc lancuchy na kola wiec zawracamy. Jedziemy jeszcze w jedno miejsce, gdzie idziemy na spacer przez wilgotna puszcze i dochodzimy do pieknych wodospadow.
Wieczorem idziemy znowu kapac sie w goracych zrodlach a kolacje jemy przy akompaniamencie muzyki. Dwoch muzykow gralo i spiewalo przeboje z roznych stron. Marioli bardzo podobala sie pierwsza piosenka z poprzedniego dnia wiec poszla i poprosila ich zeby ja zagrali. Poprosila ich po angielsku wnioskujac, ze skoro niektore piosenki spiewali w tym jezyku to go znaja, jednak na skutek nieporozumienia z mila checia ale zagrali piosenke Beatlesow Yesterday. Skoro Mariola powiedziala im zagrajcie to co graliscie wczoraj wiec tyle zrozumieli.
W ogole to nie dochodzilo za czesto do nieporozumien z wyjatkiem jednej rzeczy. Wynikalo to zapewne z roznic w zwyczajach. Mianowicie zwyczaj picia kawy prawie nie istnieje w Chile wiec zostalismy skazani prawie wylacznie na herbate z torebek. Zeby zabic smak papieru zwykle prosilismy o cytryne i to nastepowala lekka konsternacja u kelnera. Kazdy kto kiedys pil herbate z cytryna wie, ze najlepiej smakuje ona z plasterkiem wraz ze skorka ale to wcale nie bylo takie oczywiste dla obslugi. Tlumaczylismy, ze chcemy po plasterku i mimo, ze zawsze uzywalismy tych samych slow to w efekcie otrzymywalismy rozne rzeczy. Kilka razy dostalismy dwie polowki cytryny do wycisniecia, to znowu wycisniety sok obok w szklance, czasami owszem plasterki ale obrane ze skorki a raz nawet sama skorke od cytryny. Wszystkie to przypadki po prostu potraktowlismy jako egzotyke nowego kraju.
Na drugi dzien wczesnie rano wyruszamy zeby dojechac na wyspe Chiloe, trasa okolo 350 km na poludnie. Pogoda na poczatku ladna coraz bardziej sie psuje. Po przeprawieniu sie promem na wyspe zaczyna padac a z czasem robi sie mgliscie. Docieramy wreszcie do Castro — stolicy tego regionu. Najwieksza osobliwoscia miasta sa ciagnace sie kilometrami domy na palach polozone nad brzegiem morza a pochodzace z XIX wieku. Najwazniejsze widzielismy a teraz czas cos zjesc. Idziemy wiec do polecanej przez nasz podrecznik restauracji specjalizujacej sie lokalnym daniu zwanym curanto. Jest to asortyment roznych zyjatek morskich i warzyw gotowanych kazde w osobnej torebce na goracych kamieniach a wszystko zakopuje sie w ziemi. Gdy kelnerka przynosi nam obfity polmisek z gora muszelek Mariola wydaje okrzyk zadowolenia, ja jednak trzymam fason i w duchu mysle, ze moze sie jakos przemecze jako, ze osobiscie nie jestem az tak wielkim amatorem tego typu przysmakow. Jednak gdy sprobowalem okazalo sie, ze to byly najpyszniejsze muszelki jakie kiedykolwiek jadlem. Po pysznym obiedzie musimy wrocic jeszcze 250 km do Puerto Montt. Przez caly czas leje i jest mgla wiec z ulga witamy swiatla miasta. Na szczescie agent z wypozyczalni czeka na nas w hotelu i szybko zalatwiwszy formalnosci z samochodem mozemy isc na deser do kawiarni.
Dzis mija rowny tydzien od wyjazdu z domu. Rano jedziemy autobusem, tym razem ze zorganizowana wycieczka do Petrohue. Po drodze ogladamy piekne wodospady. Na szczescie choc nadal jest zimno pogoda sie troche poprawila i przez chmury przebija niebo i slonce a nad nami ukazuje sie osniezony wulkan Osorno. Ujechalismy kilka kilometrow gdy naszym oczom ukazal sie osobliwy widok. Droga na odcinku 300 m byla pokryta czarnym szlamem a na srodku jakis samochod osobowy wyprawial dziwne harce probujac sie przedostac na drugi brzeg. Okazalo sie, ze duze opady deszczu spowodowaly obsuniecie sie popiolu wulkanicznego ze zbocza wulkanu Osorno. Kierowca autobusu poczekal az maly samochod wreszcie przedarl sie przez mokry zwir po czym daje nam znac zeby sie mocno trzymac bo bedzie probowal to przejechac szybko z rozpedu. Rozpedzamy sie na czystym odcinku drogi i wjezdzamy w szlam. Zostalo nam moze jeszcze z 30 metrow ale w tym momencie stracilismy reszte predkosci i stanelismy. Kierowca probuje roznych manewrow ale to nic nie pomaga. Wszyscy pasazerowie wysiadaja i wspolnie probujemy go wypchac ale to jest ponad nasze sily. Po chwili przejezdza jakis samochod terenowy. Kierowca oferuje pomoc. Zakladaja line ale kola mniejszego samochodu kreca sie tylko w miejscu. Po chwili nadjezdza nastepny. solidarnie tez wyciaga line i teraz oba probuja cos wskurac. Lecz nadal bez rezultatow. Jednak kilka prob treningowych sie przydaje. W koncu dobra wspolpraca wszystkich trzech pojazdow plus pasezerow pchajacych z tylu przynosi owoce — mamy autobus z powrotem na szosie.
Wkrotce jestesmy w Petruhue, malej przystani nad jeziorem Todos Los Santos, gdzie przesiadamy sie na katamaran. Pogoda jest dosc pochmurna niemniej widoki i tak sa przepiekne. Plyniemy srodkiem jeziora plozonego jakby wewnatrz fiordow. Zewszad otaczaja nas ciemnozielone gory a na drugim planie czasami przebijaja przez chmury osniezone wierzcholki wyzszych gor i wulkanow. W pewnej chwili statek sie zatrzymuje i podplywaja do nas na malej lodce ludzie. Niektorzy mieszkancy tych dzikich okolic w ten sposob zaopatruja sie w potrzebne im artykuly. Po odebraniu swoich rzeczy odplywaja a my z oddali widzimy jak podplywaja do brzegu w poblizu swojego domu.
Po kilku godzinach doplywamy do celu. Postanawiamy nie korzystac z autobusu tylko zrobic sobie spacer do hotelu. Droga wiedzie przez las a przed nami sa piekne gory. Hotel bardzo przypomina swoim charakterem zacne schroniska w Polsce. Po lunchu krotka drzemka a pozniej idziemy na spacer. Wdrapujemy sie kawalek na pobliska gore, skad jest piekny widok.
Punta Arenas
Dzis jest wtorek i czeka nas dlugi dzien. Rano wracamy ta sama trasa do Puerto Montt. Pogoda robi sie przepiekna i w pewnym momencie zaczynaja sie odslaniac wszystkie gory, miedzy innymi wulkan Osorno, ktorego widok towarzyszy nam az do rozstajnych drog do Puerto Montt. W miescie probujemy wymienic pieniadze lecz okazuje sie, ze w porze lunchu wszystko jest zamkniete. Udaje nam sie jednak wyciagnac z cash station 60 000 peso (nieco gonad $100) i jedziemy do portu na curanto. Za pol ceny wynajelismy pokoj w hotelu aby odpoczac przed dalsza podroza. 0 osmej wieczorern przyjezdzarny na lotnisko, gdzie jestesmy prawie jedynymi pasazerami. 0 9 odlatujemy do Punta Arenas. Ladujemy na miejscu przed polnoca i jedziemy taksowka do wczesniej zarezerwowanego hotelu w miescie. Pogoda jest dosc chlodna – okolo zera co nie jest wcale tak zle zwazywszy, ze jestesmy zima w najdalej na poludnie polozonym miescie na swiecie.
Mamy wrazenie, ze jestesmy jedynymi goscmi w hotelu. Jest pozno, jestesmy bardzo zmeczeni wiec kladziemy sie szybko spac. Rano okazuje sie, ze mamy tylko jeden zestaw recznikow wiec udaje sie do recepcji lecz okazuje sie, ze tu nikogo nie ma. Zaczynam chodzic po calym hotelu lecz nie ma zywej dusty. Z jednego pokoju, gdzie byly otwarte drzwi dochodzi glosne chrapanie. Ostroznie zagladam – to recepcjonista. Staram sie go delikatnie obudzic, lecz bet skutku. Postanawiam wiec sam znalezc reczniki, co nie bylo takie trudne – po prostu wzialem je z innego pokoju.
Po sniadaniu idziemy na dworzec autobusowy i kupujemy bilety do Puerto Natales na godzine 13. Nastepnie idziemy do portu skad widac Ziemie Ognista po drugiej stronie Ciesniny Magellana. Czytajac ksiazki podroznicze o podrozach dookola swiata pisarze zawsze szczegolnie duzo miejsca poswiecali przeprawie przez ten przesmyk i na moja wyobraznie zawsze dzialaly sugestywne opisy wichrow spadajacych z pionowych scian Andow i atakujacych gdzies w dole statki z trudem przeciskajace sie przez morska kipiel w waskim przesmyku miedzy dwoma urwistymi brzegami. Nakarmiony takimi opowiesciami poczulem sie rozczarowany – wszedzie jak okiem siegnac bylo plasko a morze bylo gladkie jak stol. Zrobilismy sobie pamiatkowe zdjecia i poszlismy do rynku.
Czesc bagazu zostawiamy w hotelu i tylko z jedna walizka idziemy do autobusu. Komunikacja autobusowa w Chile jest bardzo tania, sprawna i elegancka. Trzygodzinna podroz eleganckim Mercedesem kosztowala nas jedyne $6 od osoby. Najpierw trasa wiedzie wzdluz Ciesniny a pozniej jeziemy wglab ladu i za oknami rozposciera sie Patagonia z Andami na horyzoncie. Miejscami droga jest oblodzona.
Puerto Natales jest malym miasteczkiem a jednoczesnie waznym portem gdyz tu konczy sie droga prowadzaca na polnoc i dalsza podroz stad jest mozliwa tylko droga morska az do Puerto Montt okolo 1000 km. Na tym odcinku w Chile nie ma w ogole drog. Przyjechalismy tu zeby zobaczyc slynny park narodowy Torres del Paine, ktory jest okolo sto kilkadziesiat kilometrow od miasta. W agencji obok stacji autobusowej zalatwiamy samochod terenowy wraz z kierowca, ktory ma nas tam wziac na drugi dzien. Rano, grubo przed switem ruszamy w droge. Okazuje sie, ze kierowca i zarazem przewodnik bardzo dobrze mowi po, angielsku co oznacza, ze nie musze sie meczyc po hiszpansku. Pelny relaks. Po godzinie wschodzi slonce. Wyglada, ze mamy szczescie —jest bezchmurnie czyli zapowiedz ladnych widokow. Jest jednak bardzo mocny wiatr, ktory miescami porywa zwir z drogi i ciska nim w samochod. Sa jednak piekne widoki a dodatkowa atrakcja sa duze ilosci egzotycznych dla nas zwierzat. Po drodze mijamy stada guanako — rodzaj lam, ktore mieszkaja tylko w Patagonii i sa o wiele wyzsze od lam andyjskich; kondory patagonskie, mniejsze od andyjskich ale wciaz okazale; i chyba najbardziej niezwykle dla nas strusie biegajace sobie beztrosko po stepie; i rowniez stada dzikich koni.
Po 12 pogoda zaczyna sie niestety psuc. Nadciagaja chmury. Mamy jeszcze szczescie i mozemy sie wciaz przyjrzec slynnym Torres — gorom w ksztalcie wiez, ktorych prawie tysiacmetrowe granitowe sciany opadaja pionowo w dol. Dojezdzamy w najdalszy odcinek parku i idziemy na godzinny spacer zeby zobaczyc czolo lodowca lub raczej pozostalosci po nim. Wieje porwisty wiatr. Otoczenie wyglada ponuro i monumentalnie. Wokol nie ma zywej duszy. Czujemy sie jak na koncu swiata. Po czym sobie uzmyslawiamy, ze przeciez jestesmy na koncu swiata. Potezne bryly lodu robia wrazenie. Widzielismy co prawda wieksze lodowce na Alasce ale ten ma swoisty urok.
Teraz czeka nas kilka godzin zeby wrocic do miasta. Pogoda jest coraz gorsza. Pozniej juz tylko caly czas leje. Mielismy szczescie, ze tak nie bylo caly czas. Korzystajac z tego, ze kierowca mowi dobrze po angielsku prowadzimy rozne dyskusje, najwiecej o polityce. Okazuje sie, nasz towarzysz podrozy jest niezlezorientowany w sytuacji w Polsce.Nie po raz pierwszy juz i nie ostatni dowiadujemy sie, ze ludzie zaluja odejscia Pinocheta. Ponadto Chilijczycy uwazaja, ze choc Chile nie jest najpotezniejszym krajem Ameryki Poludniowej to jest jednak krajem najlepiej funkcjonujacym. Przypomina mi sie tu rozmowa jaka mialem rok wczesniej w Boliwi gdy jeden Boliwijczyk z rozzaleniem mowil jak to Boliwia kolejno przegrywala wszystkie wojny z Peru, z Paragwajem i najbardziej dotkliwa z Chile, po ktorej stracili dostep do Pacyfiku. Na moja dygresje na ten temat nasz kierowca sie zasepil i odpowiedzial Jak oni moga cokolwiek wygrac skoro sa tak kompletnie niezorganizowani.
Po powrocie na miejsce postanawiamy juz nie jechac na wycieczke po jeziorze do innych lodowcow lecz rano wrocic do Punta Arenas i miec troche wiecej luzu. I byla to sluszna decyzja. Droga powrotna wygladala jak "zakopianka " zima. Byla prawdziwa sniezyca i na drodze zrobila sie kilkunastocentymetrowa warstwa sniegu. Mamy troche czasu na rozne rzeczy. Idziemy do pralni, gdzie nam wzystko piora i ukladaja a w miedzyczasie kupujemy kartki, ktore w restauracji przy obiedzie piszemy. Za oknem pada deszcz ze sniegiem a na stole dymi maly piecyk na wegle, na ktorym sie robia rozne pyszne rzeczy – jedna z chilijskich specjalnosci zwana parillada. Teraz jeszcze tylko na poczte, nastepnie odbieramy gotowe pranie i wracamy do hotelu. Idziemy wczesnie spac bo na drugi dzien czeka nas daleka podroz – 3500 km przez pol kontynentu do Calamy.
Dzis jest sobota. Skoro swit jedziemy na lotnisko. Po blisko 3 godzinach pierwsze ladowanie w Puerto Montt, skad po krotkim postoju lecimy do Santiago. Tu zmieniamy samolot i lecimy dalej na polnoc. Przez caly czas lecimy wzdluz Andow. Zaraz za Santiago mijamy Aconcagua – najwyzszy szczyt Ameryki Poludniowej, a po Himalajach najwyzszy szczyt na swiecie. Gora wyraznie wznosi sie ponad inne szczyty. Po trzech godzinach znowu ladowanie w Antofagasta, skad jeszcze krotki lot i ladujemy wreszcie w Calamie. Teraz czeka nas jeszcze poltorej godziny autobusem do San Pedro. Jestesmy na pustyni Atacama. Powoli zapada wieczor i ogladamy czerwona tarcze slonca kryjaca sie za gorami. Zatrzymujemy sie w ladnym nowym hotelu. Idziemy piaszczysta uliczka do restauracji i do agencji potwierdzic nasza wczesniej zrobiona telefonicznie rezerwacje na czterodniowa wycieczke po pustyni. Miasteczko jest prawdziwa Mekka dla artystow i zadnych przygod turystow. Czujemy, ze my sie tez do takich zaliczamy.
W niedziele rano udajemy sie malym autobusem do punktu nad Laguna Verde juz na terenie Boliwi. Tu pasazerowie sie rozdzielaja i udaja sie w rozne strony samochodami terenowymi. My tez, czeka nas 12-godzinna podroz po bezdrozach do Uyuni. Jest nas w samochodzie 6 osob. Kierowca i kucharka z Boliwi, mloda Japonka, Libanczyk mieszkajacy na stale we Francji i my dwoje. Libanczyk jest bardzo rozmowny i przez cala droge duzo rozmawiamy, co przychodzi nam bez trudu, gdyz mowi biegle po angielsku. Natomiast Japonka wiekszosc trasy stara sie zregenerowac sily gdyz dla niej jest to juz czwarty dzien podrozy i teraz wraca do Uyuni, skad przez Potosi ma wrocic do Brazylii, gdzie przebywa sluzbowo na kilkuletnim kontrakcie. Widac po niej zmeczenie. Pytamy ja jak jej sie podobala podroz w strone San Pedro, co jest o tyle utrudnione, ze zadne z nas nie mowi ani po japonsku ani po portugalsku natomiast ona zna slabo angielski. Jezykiem kontaktowym staje sie hiszpanski. Japonka odpowiada, ze bylo pieknie tylko bardzo frio, frio, frio – zimno, po czym zaczyna sie rozbierac. Najpierw kurtka, pozniej sweter, jeden, drugi i kilka bluzek. Po chwili jednak jej sie zrobilo zimno i zaczela z powrotem to wszystko na siebie zakladac.
Widoki sa niezwykle. Najpierw mijamy jezioro o czerwonym kolorze. Najbardziej nieprawdopodobne jest to, ze co kilka godzin mijamy jakas wies na tym pustkowiu. Ludzie mieszkaja bardzo biednie. Nie maja pradu. W tym klimacie rosnie jedynie quinoa (rodzaj kaszy), fasola i ziemniaki, a ze zwierzat widzimy lamy. Widzimy jak kobiety robia pranie w strumieniu, gdzie przy brzegu jest lod. Jestesmy na wysokosci 4500 metrow. Nie ma czym oddychac i coraz bardziej zaczynamy odczuwac lodowaty chlod. Japonka przez wiekszosc trasy spi. Po drodze wyciagamy jakis samochod, ktory ugrzazl przy przejezdzaniu przez rzeke. Mimo, ze jest to najsuchsza pustynia na swiecie to jest tu stosunkowo duzo wody, aczkolwiek niektore zrodla sa slone. Niektore stacje meteorologiczne na Atacamie nie zanotowaly opadow deszczu od 130 lat! 0 szostej czerwona tarcza slonca chowa sie za wulkaniczne wzgorza i szybko robi sie ciemno. Jakby nie bylo jestesmy w tropiku. Nad nami rozgwiezdzone niebo a wokol nas piasek i skaly. Kierowca musi sie swietnie orientowac na tym bezdrozu gdyz czeka nas jeszcze 3 godziny jazdy po ciemku.
Wreszcie kolo 9 dojezdzamy do Uyuni, malej miescowosci polozonej na pustyni, ale nie az tak zupelnie zagubionej gdyz dojezdza tu regularny autobus z Potosi. Idziemy do "hotelu", ktory wyglada duzo lepiej na zewnatrz niz w srodku. Ciepla woda jest podgrzewana tylko do takiej temperatury zeby w nocy nie zamarzla. Ponadto nie ma ogrzewania wiec spimy pod wszystkim co jest i w skarpetkach.
Rano umycie sie letnia woda w pomieszczeniu, gdzie temperature nie przekracza 7*C wymaga duzo hartu. Mariole bylo stac tylko na umycie sobie zebow. Jedyne ogrzewania wody stanowi maly piecyk elektryczny na glowicy od prysznica. Jezeli woda sie odkreci za bardzo to leci zimna, a jezeli sie ja za bardzo przykreci to piecyk sie wylacza. Idziemy na sniadanie do restauracji, gdzie miejscowa kelnerka jest wyraznie zafascynowana slowianska uroda Marioli. Bardzo jej sie tez podoba imie Mariola, natomiast na dzwiek slowa Tomek krzywi sie i mowi, ze bardzo dziwne.
0 11:30 ruszamy w droge. Jest nas 8 osob: miejscowy kierowca, czworo Francuzow, Angielka i nas dwoje. W srodku jest troche ciasno, ale szybko sie przyzwyczajamy. Na poczatku trasa wiedzie przez Salar de Uyuni – najwiekszy plat solny na swiecie. Wokol nas jak okiem siegnac jest tylko biala sol a na horyzoncie gory. Chwilami zludzenia optyczne powoduja, ze nam sie zdaje, ze niektore gory plywaja w powietrzu, trudno jest tez ocenic jak daleko niektore obiekty sa od nas oddalone. Przez salar jedziemy pol dnia. Po drodze mijamy schronisko zrobione calkowicie z soli. Pokoj $50 za noc. Jestesmy na wysokosci 4200 m. Na posilek zatrzymujemy sie na Isla de Pescado, skalnej wyspie porosnietej poteznymi kaktusami polozonej na srodku morza z soli. Z gory jest osobliwy widok – wszedzie bialo.
Na noc zatrzymujemy sie w malutkim peublo na srodku pustyni. Temperatura spada ponizej 0. Prad z agregatora tylko na 2 godziny. Kiedy kierowca przynosi nam wielki gar goracej zupy, wszyscy sciagamy z rak rekawiczki i grzejemy sobie przez dluga chwile race nad szybko stygnaca zupa. Spimy w spiworach pod warstwa kocow ubrani w spodnie i swetry.
Dzis jest 1.VIII. Raul budzi nas o 6. Jest kompletnie ciemno i bardzo zimno. Jedyny kran z woda jest zamarzniety. Poranna toaleta ogranicza sie do przemycia twarzy i rak lodowata woda z butelki, ktora trzymalismy w pokoju. Trasa przebiega srednio na wysokosci 4500 m. Sa niesamowite widoki, ktore zmieniaja sie jak w kalejdoskopie. Mijamy roznokolorowe jeziora, po ktorych czesciowo zamarznietej powierzchni chodza flamingi. Na brzegu jest kozuch soli, saletry i boksytu. Na lunch stajemy przy scianie czerwonych skal wylaniajacych sie z piasku. Po kilku minutach schodza ze skal pustynne szynszyle andyjskie i z zaciekawieniem sie nam przygladaja. Mariola daje im ogryzki z jablek. Po kilku minutach wahania jedza z reki. Sa bardzo smieszne. Wygladaja jak male kangury. W czasie podjazdu wertepami pod gore wysiada w samochodzie sprzeglo. Francuzi sa przerazeni. Trzeba bylo tylko uzupelnic poziom plynu w sprzegle i jedziemy dalej. Nocujemy w malutkiej osadzie polozonej na wysokosci 4300 m nad Laguna Colorada – czerwono-rozowym jeziorem okolonym szerokim pasem boksytu i soli. To jest nasz rekord jezeli chodzi o nocleg na tak duzej wysokosci. Temperature spade wraz z zachodem slonca. Jest dobrze ponizej zera. Mariola ma na sobie 3 bluzki, 3 swetry, kurtke, welniana czapke, rekawiczki, spodnie od dresu i jeansy. Ogrzewamy sie na chwile jedzac goraca zupe. Po osmej kladziemy sie wszyscy spac. Lucinda z Anglii ma na sobie 4 pary skarpetek. Ja tez mam na sobie kilka warstw. Na spiwor narzucamy jeszcze 2 cieple koce. Kazde przekrecenie sie na lozku w takich warunkach kosztuje utrate tchu. Raul chcial nam na godzine dac kuchenke gazowa na butle zeby troche nagrzac pokoj, lecz jedna z Francuzek na widok butli z gazem wpada w panike i w poplochu wybiega z pokoju.
Raul mial nas obudzic o 5 rano lecz zaspal i o 5:30 ja go obudzilem. Jest glucha noc i bardzo zimno, okolo –25*C. W butelkach zostawionych w samochodzie zamarzla woda. W takich warunkach nie ma nawet mowy o myciu zebow. Po drodze mijamy samochod z peknieta chlodnica (kierowcy uzywaja wode w chlodnicy), Raul sie przestraszyl i przez nastepne pot godziny jedziemy 10 km/g. 0 7 zaczyna sie robic widno. Widoki sa wspaniale. Osiagamy wysokosc 5000m i wjezdzamy na pole gejzerowe. Jest bardzo zimno ale widoki sa niezapomniane. Gejzery wygladaja jakby sie wewnatrz gotowal cement. W powietrzu unosi sie zapach siarki. Pol godziny dalej zatrzymujemy sie na posilek. Raul sciaga z dachu butle i kuchenke zeby zagotowac wode na herbate. Woda na tej wysokosci wrze juz w temperaturze jakies 78*C wiec herbata nie jest zbyt goraca. Zrobienie jajecznicy tez nie jest latwe bo jajka sa zupelnie zamarzniete. Jajecznica wiec przypomina konsystencja kasze ale nam bardzo smakuje. W poblizu sa gorace zrodla z normalna woda wiec korzystamy z okazji i myjemy sobie rece w naprawde cieplej wodzie po raz pierwszy od 4 dni.
Po posilku dojezdzamy nad jezioro, z nad ktorego wyruszylismy. Jezioro ma piekny zielony kolor, niestety mozemy to tylko czesciowo zauwazyc bo prawie cala tafla jest zamarzniete. Przejezdzamy na druga strone po wyschnietym placie solnym i wkrotce dojezdzamy do bazy, z ktorej wyruszylismy. Teraz my mozemy innym powiedziec, ze widoki, ale nie tylko bo i brak tlenu, zapieraja dech w piersiach i, ze najwieksza bolaczka jest przenikliwe zimno. Ludzie jednak patrza na nas z niedowierzaniem gdy mowimy o zimnie. Za godzine przesiadamy sie na nieduzy autobus, ktorym wracamy do San Pedro. Za godzine jestesmy na granicy z Chile, jednak przejscie przez granice nie jest formalnoscia. Celnicy szuakajac lisci koka przeczesuja nam wszystkim bardzo skrupulatnie caly bagaz, co trwa w nieskonczonosc. Jestesmy juz bardzo zmeczeni i marzymy juz tylko o naszym luksusowym pokoju hotelowym. Nareszcie! Kierowca "po znajomosci" wysadza nas jako pierwszych pod naszym hotelem. Natychmiast rzucamy sie do lozek i zasypiamy.
Po obudzeniu sie czeka nas nastepna przyjemnosc – goracy prysznic w eleganckiej lazience. Teraz widzimy jak bardzo jestesmy jednak rozpieszczeni. Oboje czysci i pachnacy idziemy na kolacje do restauracji, gdzie pali sie pod golym niebem duze ognisko. Z zimnem mysle, ze to nie przesadzam. U nas tez sa mrozy w zimie ale nigdy nie jestesmy zmuszeni przebywac non stop 4 doby bez ogrzewania i byc tylko o jednym cieplym posilku dziennie jedzonym na dodatek tez w zimnie. I to sie zaczyna po pewnym czasie sumowac i czlowiek zaczyna tesknic za cieplem coraz bardziej.
Na drugi dzien spimy do oporu bo nic nas nie goni. Wykorzystujemy poranek na spacer po miasteczku i cieszymy sie cieplym sloncem. San Pedro jest polozone tylko na wysokosci 2300 m wiec wracamy szybko do rownowagi flzycznej. Robimy male zakupy pamiatek. Pod wzgledem rzemiosla Chile ma niewiele do zaoferowania. Idziemy rowniez do kawiarnii internetowej i sprawdzamy poczte i wysylamy sami. Po poludniu jedziemy na zorganizowana wycieczke na Salar de Atacama. Rozni sie on bardzo od Salaru de Uyuni ale jego uroda jest niepodwazalna. Uroku dodaja stada flamingow brodzacych w plytkiej lagunie na salarze, ktorych rozowy kolor podkreslaja jeszcze bardziej promienie zachodzacego slonca.
Dzisiaj rano a raczej wciaz w nocy jedziemy zobaczyc jeszcze inne pole gejzerowe. Wstajemy o 3:45 i jedziemy 200 km na polnoc do gejzerow Tatio. Podroz trwa 4 godziny. Znowu wznosimy sie na wysokosc 5000 m. Kiedy dojezdzamy na miejsce jest jeszcze glucha noc i wszedzie wokol nas unosza sie kleby pary – temperatura jest –15*C. Widoki sa tez niezwykle jednak po powrocie oboje z Mariola stwierdzamy, ze moglismy sobie darowac to eskapade, ktora razem trwala 9 godzin i byla meczaca.
Po krotkim odpoczynku w hotelu idziemy na lunch do naszej ulubionej restauracji, zaprzyjaznilismy sie z bardzo sympatycznym kiciusiem, z ktorym jak zwykle podzielilismy sie jedzeniem. Pozniej jedziemy na jeszcze jedna wycieczke ogladac rozne pustynne dziwa natury.
Dzis jest sobota. Przed nami dluga podroz. 0 11 przyjezdza po nas maly autobus. Kierowca jest z niego bardzo dumny, bo wlasnie wczoraj agencja dostala go z fabryki. Jest to Mercedes i jest nas tylko dwoje i kierowca, ktory jest bardzo rozmowny. Siadamy z przodu i rozmawiamy o polityce. Musze przyznac, ze ludzie w Chile maja dosc szerokie horyzonty bo nasz kierowca jest nienajgorzej zorientowany nawet w sytuacji w Polsce. Wie rowniez kto to byl Ignacy Domeyko, od ktorego jest nazwane pasmo gor widniejace na horyzoncie.
W milym nastroju przyjezdzamy do Calamy, zostawiamy bagaz na dworcu, autobusowym, wymieniamy pieniadze i idziemy do dobrej restauracji na lunch. Zamawiamy parillade. Wracamy na dworzec, gdzie wkrotce przyjezdza nasz autobus. Czeka nas teraz 23-godzinna podroz do Santiago. Na szczescie autobus jest bardzo wygodny. Jest to pelnowymiarowy pojazd ale ma tylko 24 fotele, ktore sa ustawione w trzech rzedach (a nie w 4 jak w normalnych autobusach) i mozna je rozlozyc prawie do pozycji lezacej. Dwie trzecie trasy prowadzi przez pustynie, wiec gdy zachodzi slonce robi sie ciemno i nad nami widnieje tylko rozgwiezdzone niebo, na ktorym z uporem maniaka staram sie znalezc Krzyz Poludnia. Co jakis czas sa szlabany na drodze i wowczas konduktor idzie z lista pasazerow do umundorowanego urzednika w malym domku, tamten uwaznie to listy przeglada, cos odfajkowywuje, pozniej przybija kilka pieczatek i jedziemy dalej. Za kilka godzin to samo. Nie wiemy co to ma na celu ale domyslamy sie, ze to pewnie pozostalosci rezimu "porzadku" Pinocheta. Na oknach sa naklejki informujace, ze linie autobusowe dbajac o bezpieczenstwo swoich pasazerow zabraniaja jezdzic swoim kierowcom szybciej niz 95km/g wiec jezeli ta predkosc zostanie przekroczona to wowczas wlaczy sie alarm. I tak tez sie pare razy stalo.
Travel blog © 2013 | Privacy Policy