Loty między wyspami są krótkie, co nie znaczy, że są tanie i bezstresowe. Aby się nie spóźnić na samolot musimy z domu oddalonego kilkadziesiąt kilometrów wyruszyć odpowiednio wcześniej. Nie wiadomo jaki będzie ruch na szosie, jak długa będzie kolejka do oddania samochodu, ponadto na lotnisku trzeba jeszcze zapłacić za bagaż, czyli bezpiecznie jest wyruszyć przynajmniej 2 i pół godziny wcześniej. A gdy jesteśmy już na miejscu okazuje się, że samolot na lot, który ma trwać 25 minut jest późniony... godzinę. Na lotnisku docelowym musimy odebrać bagaż, wynająć samochód i w ten sposób minęło już pół dnia, a lot trwał tylko 25 minut... 

 Niemniej pełni nadzieji na nowe wrażenia jesteśmy na Maui, kolejnej wyspie archipelagu. Z góry wyspa przypomina ósemkę, której oba kółka to dwa wielkie wulkany. Wyższy i większy z nich wulkan Haleakala ma wysokość ponad 3000 metrów n.p.m. i można dosć łatwo dojechać na jego szczyt, a tam widok jest wspaniały, zarówno na wyspę z samej góry jak i do wnętrza krateru. Przypomina mi on trochę krajobraz wulkanu Bromo na Jawie. W każdym razie w obu przypadkach widoki są przednie, pierwsza klasa swiatowa.

Dookoła Halekala prowadzi droga znana na pewnym odcinku jako Road to Hana. Miejscowość Hana położona jest z grubsza gdzieś w połowie na samym południowo-wschodnim cyplu. Do tej małej miejscowości wybudowano dawno temu drogę, wąską, krętą i malowniczą. Z czasem stała się ona jedną z atrakcji wyspy a nawet jedną z jej ikon. Sama Hana oczywiście przy okazji też się stała sławna, ale to tylko dzięki samej drodze. Do Hany jest może ze 100 kilometrów, ale że jedzie się w ślimaczym tempie z uwagi na gabaryty drogi, to trwa to około 4 godziny. Do tego należy doliczyć jeszcze przystanki aby zapoznać się z dodatkowymi atrakcjami, takimi jak plaże z czarnym piaskiem, urwiste wybrzeże czy wodospady.

Koleżanka Marioli, która na Maui bywa wręcz regularnie, zaleciła nam kupienie CD z podającego kierowcy co, gdzie i kiedy można zobaczyć. Okazało się, że jest już wersja mobilna w postaci programu GPS, którą można wgrać na telefon i oto w podróży towarzyszy nam jeszcze jeden pasażer w postaci miłego męskiego głosu zabawiąjącego nas opowiadaniem czy to historii związanych z budową drogi czy mieszkańcami tej okolicy. Oczywiście  dostajemy też informacje gdzie się zatrzymać i co zobaczyć. A gdy mijamy jakąś atrakcje nie zatrzymawszy się Głos mówi: o widzę, ze jednak nie zdecydowaliście się zatrzymać... no dobrze, może w drodze powrotnej...

Z tą drogą powrotną to jest troszkę tak, że można nią wrócić z powrotem, ba, nawet każą - Głos nas uprzedał i to kilka razy, że jazda dalej jest złamaniem kontraktu z wypożyczalnią samochodu, i dalej jechac nie wolno! Wic w tym, że żadnych znaków ostrzegawczych czy zakazu na drodze nie ma i w zasadzie nikt tego nie pilnuje. A że inni Kolumberowicze (palcem nie będę wskazywał :-)) wytyczyli tę trasę już przede i wskazali jak ten grzech popełnić, to i my się skusiliśmy na dalszą trasę... Adrenalina mi podskoczyła, bo droga stała się co nieco wyboista, podjazdy bardziej strome, zakręty 180 stopni, zza których nic nie widać, ale co najgorsze wąsko było przeraźliwie. Całe szczęście, że ani razu na wąskich podjazdach ani na ostrych zakrętach bez widoczności nie spotkaliśmy się z samochodem jadącym z przeciwka. Cofanie się w takich warunkach kilkaset metrów w poszukiwaniu szerszego miejsca byłoby niezłą przygodą. A samochodu jadące w drugą strone, owszem, mijaliśmy. Co by nie mówić, to muszę przyznać, że widoki na zakazanej części drogi utkwiły mi najbłębiej w pamięci, bo chyba były najbardziej spektakularne.

Safari to zawsze niewiadoma. Nigdy nie wiadomo co przyniesie dzień polowania z kamerą na zwierzęta duże lub małe. Wiem to z Amazonii, Pantanal, Kenii, Madagaskaru, RPA czy innych miejsc na świecie. Polowanie na wieloryby choć w potocznym języku tak się nie nazywa, to pasuje do tego terminu pod każdym względem jak ulał. Pewnego dnia wybraliśmy się na kilkugodzinną wyprawę po wodach okalających Maui aby popływać z rurką i pooglądać rafy tudzież rybki lub co też przypłynie. Rafy nas jakoś nie zachwyciły, kolorowe rybki też jakieś takie trochę mizerne, i jeszcze na dodatek pogoda nie szczególna, ale... dzień na marne wcale nie poszedł, a to za sprawą humpbacków, które nam przypomniały starą maksymę safari: będzie to, czego się najmniej spodziewasz. Raz po raz w bliskim sąsiedztwie naszego statku harcowały wieloryby, to machając ogonem, to płetwami. Ale gdy zaczęły wyskakiwać robiąc pełny "breaching", to uznałem, że dzisiejszy dzień już przeszedł do historii. To było nasze piąte spotkanie z wielorybami i muszę przyznać, że coś takiego widzieliśmy po raz pierwszy. Widok to niesamowity gdy 30-tonowy kolos wyskakuje z wody i z hukiem wali się do wody.

Zachęceni takim obrotem sprawy 3 dni później udajemy się na wyprawę dedykowaną oglądaniu wielorybów. Z wielkimi nadziejami wypływamy w morze... Pływamy, pływamy, lustrujemy wodę a tu nic. Po godzinie udaje nam się wypatrzeć kilka humbacków, które owszem, pomachały nam płetwami i ogonem, ale c już nie zamierzały... Teoria się, niestety, sprawdziła: mieliśmy ewidentnie za duże oczekiwania.

Samolot Hawaiian Airlines już tradycyjnie spóźnił się godzinkę, ale tym razem, jeśli to może być pocieszeniem, lot był nieco dłuższy, gdyż przyszło nam polecieć na północny koniec archipelagu, na wyspę Kauai. Po drodze przyjemnie było popatrzyć na Honolulu i Pearl Harbor z lotu ptaka. Pewnie podobny widok na zatokę mieli japońscy piloci przed atakiem... 

Oahu nas zaskoczyło swoją wiejskością, Maui dla kontrastu zbyt dużą komercjalizacją , a Kauai z perspektywy tych dwóch wcześniejszych świeżością swego piękna i dramatycznymi krajobrazami. Północno wschodnie wybrzeże zwane Na Pali oraz kanion Wainea zasługują by zaliczyć je do czołówki światowej, przynajmniej w moim kajeciku.

Podobnie jak na Oahu, tu też zamieszkujemy na wsi, a konkretnie na posiadłości otoczonej ranczami. Nasz mały domek stoi na palach i z dużego balkonu mamy widok na zielone góry dramatycznie opadające w dół. Po obfitych deszczach, których tu niestety nie brakuje, u szczytu owych gór pojawiają się wodospady, które spadają na tle zielonych przepaści może z jakieś sto kilkadziesiąt metrów w dół. A gdy sprzyja pogoda, owe wodospady pojawiają się w towarzystwie tęczy... Nawet nie wychodząc z domu człowiek czuje się, że jest w miejscu unikalnym. Za każdym razem gdy tu siadamy Mariola wzdycha i powtarza, że na Kauai i w to szczególne miejsce chce wrócić.

Podróżując po Stanach można łatwiej lub trudniej doszukać się różnic zarówno dziedzinie ogólnego klimatu, struktury etniczno-rasowej, czy mentalności ludzi, ale zawsze człowiek czuje się, że jest w Stanach. Nie inaczej jest i na Hawajach. Tu człowiek nadal czuje, że jest w Stanach. Pod względem etnicznym w zasadzie trudno jest ustalić gdzie się jest gdy człowiek przypatruje się otaczającym go ludziom. Polinezyjskie cechy mieszkańców archipelagu nie wpadają tak jawnie w oczy jak choćby na Wyspie Wielkanocnej, rzadko kiedy można usłyszeć osoby rozmawiające ze sobą po hawajsku. Wyjątkiem są jednak lotniska, gdzie zapowiedzi samolotów są zawsze na początku podawane po hawajsku, następnie po angielsku a na końcu po japońsku. We wszystkich placówkach handlowo-usłudowych zawsze słyszy się sakramentalnie aloha i mahalo, ale to chyba bardziej dla zachowania egzotycznej atmosfery na Hawajach niż z realnej potrzeby używania tego języka. 

Jeśli ktoś pragnie zobaczyć jednak "prawdziwe" Hawaje i cokolwiek by tu słowo "prawdziwe" nie znaczyło, to uważam, że Kauai nie zawiedzie nikogo. Tyle egzotycznych roślin, z których część, podejrzewam, że są endemiczne, dawno nigdzie indziej nie widzieliśmy, poprzednio chyba na Madagaskarze, który z resztą przoduje w endemiczności flory.

Jedynym mankamentem naszego pobytu na Kauai była pogoda. Częste opady, zachmurzenie i mgły oplatające góry w kanionie Wainea spędzały nam sen z powiek, ale na szczęście po kilku dniach otwarło się niebo i piękne słońce oświetliło całą wyspę by jej piękno nas mogło bez ograniczeń zachwycić. Dzięki Kauai Hawaje zapisały się w naszej pamięci jako piękne miejsce warte dalekiej podróży na koniec świata. I nawet nam nie żal, że nasze statystyki nie zaliczyły żadnego nowego kraju... :-)

​​Hawaii

Od czasu do czasu ktoś mi się pyta w ilu krajach byłem. Wyliczam: Kanada, Birma, Meksyk, USA... i wychodzi z tego jakaś liczba. Myślę sobie: może by tak polepszyć statystykę i pojechać gdzies daleko na koniec swiata. I rzeczywiscie plan stał się bo  postanowiliśmy spędzić Boże Narodzenie daleko, daleko tam, gdzie zachodzi słońce. Ale czyż to nie ironia losu, że Hawaje to przecież nadal USA, mimo, że są położone na srodku Pacyfiku w ostatniej strefie czasowej na ziemi.

Gdy w środku zimy lądujemy w Honolulu, przeżywamy mały szok klimatyczno-obyczajowy. Pogoda jest letnia i mimo wieczorowej pory temperatura jest na krótkie rękawki. Gdy chcemy odebrać bagaże okazuje się, że trzeba pójść do innego budynku. Wychodzimy z terminalu i otaczana nas od razu bujna tropikalna przyroda z pięknymi kolorowymi kwiatami na czele.

Ludzie są tu bardziej zrelaksowani i mili, co widać od razu. Najpierw, gdy wynajmujemy samochód a następnie gdy się zatrzymujemy w przydrożnym supermarkecie aby kupić coś do jedzenia, bo będziemy mieszkać w domku na hawajskiej wsi.

Gdy dojeżdżamy na miejce jest już głucha noc i nic nie widać, ale rano wschodzące słońce widać z okna a kilkadziesiąt metrów od nas szumi ocean. Przed śniadaniem idziemy na spacer po piaszczystej plaży. Spod naszych stóp uciekają kraby, a zabawne ptaszki zwane sand pipers biegają to goniąc uciekającą wodę, to przed nią uciekając.

Czytając materiały o Hawajach miałem wrażenie, że wyspa Oahu jest o wiele bardziej rozwinięta lub "miastowa", bo jakby nie było leżące tu miasto Honolulu liczy sobie wraz przylegającymi przedmieściami prawie milion mieszkańców czyli 2/3 całej ludnosci Hawajów. Jednakże rzeczywistość okazuje się ciut inna, bo poza Honolulu, reszta wyspy robi wrażenie dość senne i spokojne.

Jeśli zaglądniemy do szkolnego podręcznika aby szybko uzupełnić wiedzę na temat Hawajów, to dowiemy się, że Hawaje wsześniej były monarchią, a po śmierci ówczesnej królowej naród hawajski poprosił rząd Stanów Zjednoczonych o aneksję, która nastąpiła w 1898 roku a 1959 roku Hawaje stały się 50-tym stanem. Jednakże pobyt na Hawajach zwrócił moją uwagę na dość wyraźne tendencje seperatystyczne a to skłoniło mnie do uważniejszego przestudiowania tej części historii archipelagu. Okazało się, że to królowa  Liliʻuokalani wcale nie zmarła lecz została zdetronizowana głównie przez amerykańskich magnatów rolnych, a o aneksję poprosił nie tyle naród hawajski, co republikański rząd hawajski rekrutujący się głównie z amerykańskich obszarników ziemskich. W 1993 roku prezydent Clinton wystosował oficjalne przeprosiny za obalenie monarchii Królestwa Hawajów. 

Następny istotny epizod w historii Hawajów miał miejsce 7 grudnia 1941 gdy Japończycy zaatakowali bez wypowiedzenia wojny instalacje wojskowe w Pearl Harbor. Dziś śladów tamtego ataku wiele nie zostało, a najważniejszy i najtragiczniejszy spoczywa na dnie u wyspy Ford w zatoce. Jest to pancernik USS Arizona zatopiony jedną japońską bombą... Zginęło na nim ponad dwa tysiące marynarzy. W pobliżu pomnika upamiętniającego miejsce tragedii Arizony stoi dziś inny wielki pancernik - USS Missouri. Wszedł on do służby pod koniec II WS i brał udział w wielu operacjach na Pacyfiku w 1945 roku. Raz był nawet trafiony przez samolot kamikadze. O ile USS Arizona symbolizuje niefortunny dla Amerykanów początek wojny, to USS Missouri jest symbolem zwycięskiego końca działań II WS gdyż na pokładzie tego okrętu zakotwiczonego w zatoce Tokio podpisano kapitulację Japonii. 

Na Oahu spędzilismy łącznie 5 dni, co, z perspektywy czasu wydaje się  w sam raz. 

Maui

Kauai

Oahu